Wbrew coraz powszechniejszemu przekonaniu o nieuchronnym uzyskaniu nominacji republikańskiej przez Johna McCaina, Mitt Romney walczy, z sukcesami, o utrzymanie w wyścigu.
Taktyka byłego gubernatora Masachusetts jest bardzo prosta – powstrzymać rozpędzonego McCaina, który mknie do przodu niczym masywna lokomotywa, miażdżąc kolejnych rywali lub mijając ich na zakręcie. Po zwycięstwie na Florydzie oraz otrzymaniu poparcia od Rudy’ego Giulianiego i Arnolda Schwarzeneggera, McCain wydawał się mieć wszystkie atuty w ręku. Niektórzy spisali już Romneya na straty. Za wcześnie.
Mitt Romney może być mormonem, może koniunkturalnie zmieniać stanowisko w różnych kluczowych sprawach – i mimo wszystko sięgnąć po republikańską nominację. Prowadzi bardzo aktywną kampanię, pracuje niezwykle ciężko i widać tego efekty – zwycięstwa w Nevadzie, Wyoming, Michigan i to najnowsze, w Maine, mówią same za siebie (ciekawostka: senatorzy z Maine poparli McCaina). Warto przypomnieć, że zwycieżając Romney miał dużą albo bardzo dużą przewagę. W Maine osiągnął ponad dwa razy więcej głosów od McCaina! Jednak zamiast o tym, dowiadujemy się z mediów, że Romney jest już przegrany i że nawet ogromne fundusze wydane przez niego na telewizyjne spoty nie przynoszą mu sukcesu.
Skreślenie Romneya jest przedwczesne, choć wszystko wskazuje w tej chwili na ogromny tryumf McCaina we wtorek 5 lutego. Sondaże nie pozostawiają złudzeń – w większości stanów prowadzi McCain, a w kilku Romneya wyprzedza jeszcze Mike Huckabee. Pewny swego Romney może być tak naprawdę tylko w Masachusetts, z oczywistych powodów. Badania opinii publicznej pokazują jednak, że Romney – mimo wsparcia McCaina przez gubernatora Kalifornii Arnolda Schwarzeneggera – legitymuje się poparciem na tym samym poziomie co senator z Arizony w tymże stanie. Kalifornia zapewnia największą liczbę delegatów na republikańską konwencję, ale – chyba na niekorzyść Romneya – zwycięzca nie bierze wszystkiego. Wszystko może natomiast zgarnąć McCain w Nowym Jorku – a to aż 101 delegatów.
Komentując swój sukces w Maine Romney powiedział, że to zwycięstwo ludzi i „wskazanie, że konserwatywna zmiana to coś, co chcą widzieć Amerykanie. Romney nieustannie powtarza hasło bliźniaczo podobne do słów Baracka Obamy – zmiana. Chce on zmienić Waszyngton, który – jego zdaniem – jest „zepsuty”. Jest przekonany, że tylko on, outsider – człowiek spoza „układu” – jest w stanie naprawić sytuację. Odnosząc się do McCaina stwierdza, że zmiana nie polega na tym, że insiderom zmieni się tylko stołki.
Mimo niepomyślnych wiatrów, Mitt Romney robi co może, aby John McCain nie czuł się już zwycięzcą prawyborów w Grand Old Party.
Piotr Wołejko