Sztabowcy McCaina i jego polityczni doradcy zastanawiają się, jak wykorzystać urzędującego prezydenta Georga W. Busha w kampanii senatora z Arizony. Twardy orzech do zgryzienia – Bush jest nadal bardzo popularny wśród Republikanów, a jednocześnie bardzo niepopularny wśród wyborców niezależnych i demokratycznych. Obecnie doradcy Johna McCaina skłaniają się ku temu, aby Bush wspomógł McCaina w walce o dusze konserwatywnych wyborców (McCain nie jest ich ulubieńcem, mówiąc delikatnie) oraz wsparł wysiłki senatora w zbieraniu funduszy na kampanię.
McCain musi wyważyć udział prezydenta w swojej kampanii. Nie może go trzymać na dystans, gdyż zniechęciłby tym elektorat Grand Old Party. Nie może także zbyt często się z nim pokazywać, ani nadużywać uczestnictwa Busha w swojej kampanii, gdyż zraziłby tym swój tradycyjny elektorat – niezależnych oraz umiarkowanych (independents and moderates). Z tego samego powodu McCain nie zdecyduje się na Mike’a Huckabee jako swojego wiceprezydenta. Niekoniecznie pomogłoby mu to w walce o wyborców konserwatywnych i religijnych, natomiast z pewnością zniechęciłoby wielu wyborców niezależnych.
Wszystko zależy także od samego Busha, który musiałby określić swoją rolę i „wynegocjować” ją z McCainem. Nie nastąpi to aż do momentu, w którym McCain zdobędzie wystarczającą liczbę delegatów, zapewniającą otrzymanie partyjnej nominacji. Warto przypomnieć, że McCain – po porażce w prawyborach republikańskich w 2000 roku, kiedy to sztab Busha używał wyjątkowo brudnych sztuczek, aby zdyskredytować McCaina – stanął u boku Busha i wspierał go w walce o prezydenturę. Podobnie postąpił w roku 2004.
Rola urzędującego prezydenta, wspierającego kandydata własnej partii w wyborach jest trudna. Popularność ustępującej głowy państwa nie jest zwykle najwyższa, a poczucie wyborców, iż należy coś zmienić, jest dość duże. Zwykle prezydenci są jednak wystarczająco popularni wśród wyborców własnej partii, że nie można pominąć ich udziału w kampanii prawdopodobnego następcy. Ten błąd popełnił Al Gore w 2000 roku – nie wykorzystując popularności Billa Clintona w szeregach Demokratów – i przegrał z Georgem W. Bushem (w liczbie elektorów, gdyż tzw. popular vote wygrał Gore).
Interesująca jest także inna sytuacja, związana z pozycją Mitta Romneya – przegranego obecnych prawyborów republikańskich – w łonie Partii Republikańskiej. Choć Mike Huckabee cały czas pozostaje w wyścigu i w liczbie delegatów najpewniej prześcignie Romneya, to jednak ex-gubernator Massachusetts wyszedł z prawyborów z pozycją numer dwa w swojej partii. Przegrany Romney, choć walczył z McCainem na noże, wsparł senatora z Arizony w zeszłym tygodniu i zapowiedział, że weźmie czynny udział w jego kampanii. Romney gra na 2012 lub 2016 rok – uważają eksperci i obserwatorzy sceny politycznej. Należy się z nimi zgodzić.
Ciekawie w tym kontekście wygląda powtórka z historii przygotowana przez Shankara Vedantama z New York Times. Wykazał on, że w ostatnich dekadach przegrany w prawyborach republikańskich zostawał kandydatem swojej partii w następnych wyborach prezydenckich. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja u Demokratów, gdzie przegrani kandydaci nie święcą tryumfów w kolejnych prawyborach. Przekonał się o tym boleśnie John Edwards – drugi w poprzednich prawyborach i trzeci w obecnych.
Piotr Wołejko