Było jasne, że Barack Obama musi w jakiś sposób odpowiedzieć na przyznanie Edwardowi Snowdenowi 12-miesięcznego azylu przez Rosję. Odpowiedzią będzie brak spotkania z Władimirem Putinem przy okazji wrześniowego szczytu G20 w Sankt Peteresburgu (nie odbędzie się spotkanie prezydentów w Moskwie).
Aby zatuszować irytację sprawą Snowdena, Biały Dom przytoczył całą litanię spraw, co do których Rosja „nie kooperuje w sposób właściwy” ze Stanami Zjednoczonymi, m.in. tarczę antyrakietową, kontrolę i redukcję zbrojeń, sprawy handlowe, globalne bezpieczeństwo, społeczeństwo obywatelskie i prawa człowieka. Brzmi strasznie poważnie i o taki przekaz chodziło administracji Obamy.
Gesty zostały wykonane, a to oczyszcza atmosferę. Wkrótce można spodziewać się powrotu do rozmów w trybie business as usual. Ameryka potrzebuje Rosji w Afganistanie, Iranie czy Syrii. I to w pierwszej kolejności, bo swoisty rosyjski pierwiastek jest istotnym elementem wielu innych zagadnień, którymi żywotnie interesują się Stany Zjednoczone. Putin to człowiek interesu, gotowy to załatwiania spraw na zasadzie „dasz mi to, ja dam ci tamto„. Rosyjski prezydent wie, że niedługo do jego drzwi zapuka Barack Obama i będzie potrzebował wsparcia. Nic dziwnego, że może pozwolić sobie na udzielenie azylu Snowdenowi czy dopuszczenie do skazania nieżyjącego już prawnika Siergieja Magnickiego w najbardziej groteskowym procesie ostatnich lat. A w Rosji nie brakuje groteskowych procesów (vide Chodorkowski, Pussy Riot, Nawalny). Amerykanie mogą odpowiadać tzw. ustawą Magnickiego, lecz trudno uznać to za coś więcej niż delikatne uszczypnięcie.
Czasy resetu definitywnie się skończyły. Bardziej elastycznego Miedwiediewa zmienił twardy Putin, co jednak – paradoksalnie – może ułatwiać załatwianie spraw. Z Miedwiediewem na Kremlu nigdy do końca nie było wiadomo, czy rozmawiasz z głównym decydentem czy pasem transmisyjnym. Otoczenie obu liderów – prezydenta Miedwiediewa i premiera Putina – nie darzyło się sympatią i miało, nadal zresztą ma, odmienne poglądy na kluczowe sprawy. Gdyby Putin był prezydentem w 2011 roku, nie pozwoliłby na przyjęcie przez Radę Bezpieczeństwa ONZ rezolucji w sprawie Libii (ustanowienie strefy zakazu lotów, która przerodziła się w interwencję po stronie rebeliantów). Teraz szef jest na miejscu szefa, a Miedwiediew i jego ludzie nie mają za wiele do powiedzenia. A sygnał, iż Obama jest gotów na daleko posuniętą elastyczność po powrocie Putina na Kreml został przez amerykańskiego prezydenta wysłany na krótko przed rosyjskimi wyborami. I Obama będzie się z Putinem dogadywał, ze wszystkimi tego konsekwencjami (być może także dla Polski).
Nie dajmy się zwieść tym, którzy twierdzą – jak chociażby były szef dyplomacji Włodzimierz Cimoszewicz – iż po wycofaniu Amerykanów z Afganistanu znaczenie Rosji dla USA znacząco spadnie (dziś tranzyt amerykański pod Hindukusz odbywa się w znacznej mierze przez Rosję). Nic takiego nie nastąpi. Moskwa nadal będzie dla Waszyngtonu kluczowym (i trudnym) partnerem. Tym trudniejszym, że Putin niekoniecznie Ameryki potrzebuje. To nie on jest w tych relacjach petentem – interesy chcą załatwiać Stany Zjednoczone.
Piotr Wołejko