Udało się uzyskać dostęp do Internetu, dzięki temu powracam z nowymi wpisami wcześniej, niż można się było spodziewać. Wakacyjne tygodnie to w polityce, także światowej, „sezon” ogórkowy, ale zawsze znajdzie się coś wartego skomentowania. Jest to tym łatwiejsze, że w Ameryce zbliżają się wybory prezydenckie, więc kandydaci z ramienia Republikanów i Demokratów objeżdżają swój kraj wzdłuż i wszerz, przedstawiając swoje poglądy. Dość ciekawe słowa padły z ust nadziei Partii Demokratycznej – senatora Baracka Obamy.
Obama, młody i charyzmatyczny polityk z Illinois, w sondażach zajmuje drugie miejsce spośród kandydatów demokratycznych – wyprzedza go tylko Hillary Clinton, żona byłego prezydenta Billa i senator z Nowego Jorku. Czarnoskóry kandydat z szybkością światła podbija jednak serca amerykańskiej opinii publicznej i ma spore szanse na zdobycie nominacji partyjnej i starcie z republikańskim rywalem w listopadzie przyszłego roku. Jego popularność pozwoliła na zdobycie największej ilości funduszy na prowadzenie kampanii, a wielką rolę w walce Obamy o głosy spełnia Internet.
Poparcie dla Baracka Obamy rośnie, ale krytycy zarzucają mu – raczej słusznie – że brak mu nie tylko doświadczenia, ale także skonkretyzowanego programu. O ile w sprawach wewnętrznych prezydent musi współpracować z Kongresem i może pozwolić sobie na pewne braki programowe, to jednak zupełnie inaczej wygląda kwestia polityki zagranicznej. Należy ona do wyłącznych prerogatyw prezydenta, stąd o jakichkolwiek brakach, niejasnościach itp. nie może być nawet mowy. Prezydent musi posiadać nie tylko jasno sprecyzowany program, ale wizję. Tym bardziej, że każdy nowy lokator Białego Domu liczy na reelekcję, czyli 8-letnie sprawowanie władzy. Nie każdy prezydent musi stworzyć doktrynę, ale każdy musi posiadać wizję.
Tymczasem Obama zdaje się, przynajmniej na razie, być pozbawionym klarownej wizji polityki zagranicznej, którą prowadziłby po zwycięskich wyborach. Ewidentnie brakuje mu nie tylko wybitnych doradców, ale i doświadczenia. Tym należy tłumaczyć wpadkę Baracka Obamy, która przedstawiona jest w tytule tegoż wpisu. Charyzmatyczny senator był łaskaw zagrozić Pakistanowi bombardowaniami „celów Al-Kaidy” na pakistańskim terytorium. Dość ostra propozycja nie tylko w realiach realpolitik, ale także nastawienia Demokratów do wojny w Iraku i wojny z terrorem. Na marginesie warto dodać, że Obama chełpi się tym, iż jako jedyny z tzw. frontrunnerów demokratycznych głosował przeciwko inwazji na Irak. Pozostawmy jednak kwestie wewnętrznych rozgrywek w Partii Demokratycznej i rozważmy propozycję bombardowania Pakistanu.
Pakistan graniczy z Afganistanem, a pogranicze między obu krajami zamieszkane jest przez etnicznie jednolitą ludność – Pasztunów. Sama granica, tzw. linia Duranda, jest nieuznawana przez Afganistan. Granica to sformułowanie właściwe ze względów geograficznych – tworzą ją głównie góry – ale fikcyjne ze względu politycznego, gdyż przy niechęci miejscowej ludności do rządów centralnych oraz ogromie terenu granica to fikcja. Po stronie pakistańskiej na tereny pogranicza wstępu nie ma pakistańska armia, co zostało przypieczętowane kilkanaście miesięcy temu przez prezydenta Musharaffa. Wycofał on oddziały m.in. z Waziristanu z powodu dużych strat oraz antyamerykańskiego i antyrządowego nastawienia miejscowej społeczności. Tymczasem to z pakistańskich medres wyruszyli tzw. talibowie (czyli uczniowie), którzy zdobyli Kabul i stworzyli ultraradykalne państwo islamskie, które dało schronienie Osamie bin Ladenowi i wielu islamistom. Walka z talibami w Afganistanie bez jednoczesnego uderzenia na nich ze strony Pakistanu sprawia, że ISAF (Amerykanie) nie są w stanie ostatecznie wygrać tej wojny i zaprowadzić w kraju względnego choćby spokoju.
Bombardowania celów Al-Kaidy w Pakistanie miałyby pewien sens, jednak jest kilka poważnych ale. Po pierwsze, bombardowania z powietrza coraz gorzej sprawdzają się w Afganistanie, głównie z powodu rosnącej liczby ofiar ludności cywilnej. Po drugie, trudno wyobrazić sobie ostrzał rakietowy oraz ataki bombowe na terytorium jednego z najważniejszych sojuszników. Jest to niewyobrażalne, gdyż świadczyłoby zarówno o uległości rządu w Islamabadzie (oskarżenia o marionetkowość Musharaffa stałyby się prawdziwe), jak i o słabości państwa pakistańskiego. Jakiekolwiek akcje przeciwko radykałom mogą być przeprowadzane tylko rękami samych Pakistańczyków i – najlepiej – z ich własnej inicjatywy.
Senator Obama ma trochę racji i być może jego wypowiedź to bardziej element presji werbalnej, niż jeden z elementów jego programu, ale jego wypowiedź padła w wyjątkowo kiepskim momencie. A to z tego powodu, że wkrótce odbędą się wybory parlamentarne i prezydenckie w Pakistanie, których – w uczciwy sposób – gen. Musharraf nie ma szans wygrać. Krążą plotki, że Musharraf dogadał się z przebywającą od kilku lat na emigracji byłą premier Benazir Bhutto i zawrze z jej partią, świeckimi liberałami, sojusz przeciwko rosnącym w siłę islamistom. Warunkiem porozumienia jest jednak zrzucenie przez prezydenta generalskiego munduru i odejście do cywila. Trudny to warunek do spełnienia i można spodziewać się jego odrzucenia. Wtedy niezbędne będzie „ustawienie wyborów” na korzyść Musharrafa, a to z kolei może doprowadzić do masowych demonstracji. W obliczu tak gorącej „jesieni”, słowa jednego z głównych kandydatów na urząd prezydenta kluczowego sojusznika Islamabadu padły w naprawdę fatalnym momencie.
Piotr Wołejko