Oficjalnie nie było tam żadnej wojny, mimo to na kraj spadł grad bomb. Próba utrzymania delikatnego wewnętrznego balansu pomiędzy siłami politycznymi nie powiodła się, a Amerykanie dwukrotnie zostali wystrychnięci na dutka przez Wietnamczyków. Witamy w Laosie!
Oficjalna historiografia wojny w Wietnamie jest dobrze znana. Dobrzy Amerykanie starali się powstrzymać złych komunistów, którzy postanowili przejąć siłą kontrolę nad Indochinami. Amerykanie weszli tu w buty Francuzów, którzy w latach 50. zwyczajnie nie byli już w stanie prowadzić wojny na drugim końcu świata. Przeciwnikiem obu zachodnich potęg była partia komunistyczna z jej wodzem Ho Chi Minhem na czele. Po dekadzie krwawej jatki w azjatyckiej dżungli Amerykanie zostawili swoich sojuszników z Wietnamu Południowego na pożarcie komunistom z północy. Trauma po tej klęsce unosiła się nad amerykańską polityką zagraniczną oraz siłami zbrojnymi przez wiele następnych lat, a sama wojna przyczyniła się do pewnego rodzaju rewolucji społecznej w, do lat 70., dość konserwatywnej Ameryce.
O czym tu więc pisać niemal 40 lat (brakuje jednego miesiąca) po zakończeniu wojny w Wietnamie? O tym, czego dowiedziałem się czytając fascynującą książkę pt. „The Ravens: The Men Who Flew in America’s Secret War in Laos” autorstwa Christophera Robbinsa. Polecam lekturę całości, e-book kosztuje śmieszne 2,5 dolara. Z książki tej dowiedziałem się między innymi, iż podczas wojny w Wietnamie amerykańskie samoloty zrzuciły ponad 6,3 mln ton bomb, z czego tylko około 600 tys. spadło na Wietnam Północny, czyli głównego przeciwnika USA w tej wojnie. Co zatem stało się z resztą? Około 3,9 mln zrzucono na… Wietnam Południowy, a więc kraj, który był przez USA broniony. Z kolei 1,6 mln ton spadło na Laos, czyli kraj, który – teoretycznie i według oficjalnej historii – nie był w żaden sposób włączony w działania wojenne. Miał niestety pecha, gdyż to na wietnamsko-laotańskim pograniczu zlokalizowany był słynny szlak Ho Chi Minha, który zapewniał siłom północnowietnamskim zaopatrzenie niezbędne do prowadzenia walki. Na szlak spadło 1,1 mln ton bomb. Dla porównania, podczas II wojny światowej na Niemcy zrzucono ponad 1,3 mln ton bomb, podczas gdy Amerykanie podczas wojny w Korei zrzucili około 1 mln ton bomb. W przeliczeniu na mieszkańca Laosu, wychodzi 0,6 tony bomb per capita. Wiele spośród tych bomb nie wybuchło, a oczyszczenie kraju z niewybuchów może kosztować kilkanaście miliardów dolarów.
Wróćmy jednak do tajnej wojny w Laosie. Z racji tego, że oficjalnie Amerykanie walczyli tylko w Wietnamie, operacje w Laosie określano mianem operacji w innym teatrze (Other Theater). Zamieszkana przez blisko 40 tys. osób tajna baza, z której dowodzono operacjami w Laosie (kontrolowała je głównie CIA) nazywała się Alternate (alternatywa) i nie było jej na żadnych mapach. Naprawdę miejscowość nazywała się Long Tieng. Amerykanie prowadzili działania wojenne w Laosie w oparciu o nieregularne oddziały mniejszości etnicznej (Hmongowie), która podczas wojny i tuż po niej poniosła straszliwe straty, a także – właściwie to w głównej mierze – o siły powietrzne. Na terytorium Laosu funkcjonowało kilkadziesiąt lotnisk i towarzyszących im baz (skrótowo nazywanych LS + nr, np. LS 58, czyli Landing Site 58) wykorzystywanych przez amerykańskie siły powietrzne. Kluczem do wykorzystania potęgi US Air Force było jednak wskazanie konkretnych celów, które można było zaatakować. Tym zadaniem zajmowali się piloci zwani Krukami (Ravens). Byli to ochotnicy, którzy w drodze do Laosu „tracili tożsamość” i „przynależność do sił powietrznych USA”, a w Laosie latali na starych, wolnych i podatnych na ostrzał z ziemi samolotach (Cessna 0-1 Bird Dog). Wietnamczycy z Północy szybko zrozumieli, że Kruki stanowią dla nich największe zagrożenie i polowali na nich z ogromną zaciętością.
Wojna w Laosie, a także ta w Wietnamie, pokazały jak na dłoni wyraźne ograniczenia doktryny, zgodnie z którą siły powietrzne są kluczowe i wystarczające do wygrania wojny konwencjonalnej. Mimo zrzucenia 6 milionów ton bomb, Amerykanie przegrali. Stało się tak dlatego, że – pomijając fakt celności zrzutów – bardzo brakowało sił lądowych, które mogłyby przejąć i utrzymać oczyszczone z wrogich jednostek pozycje. Takimi siłami nie były ani armia Wietnamu Południowego, ani paramilitarne oddziały Hmongów w Laosie, ani – w szczególności – zdemoralizowane, zblazowane i skorumpowane siły Królewskiej Armii Laosu (utrzymywanej w zasadzie wyłącznie z amerykańskich dotacji).
Wojny w Indochinach unaoczniły też ograniczenia dyplomacji. Wszystkie porozumienia zawarte przez Amerykanów i Francuzów z komunistami z Wietnamu Północnego nie były przez tych ostatnich dotrzymywane. Można powiedzieć, że komuniści negocjowali w złej wierze, nie zamierzając ani przez chwilę respektować podpisanych porozumień. W przypadku Laosu było tak zarówno z porozumieniami zawartymi na konferencji w Genewie w 1954 r., jak też porozumieniami paryskimi z 1973 r.. Gdy tylko Amerykanie ustępowali/wycofywali własne siły, komuniści – mając wolną rękę – wkraczali i ustanawiali własne porządki. W ten sposób ograli nawet wielkiego Henry’ego Kissingera, któremu na pocieszenie została pokojowa nagroda Nobla.
Dlaczego warto o tym wszystkim wiedzieć i poczytać więcej o wojnie w Wietnamie? Nie tylko dlatego, że mało o niej wiemy – oficjalny przekaz pomija przecież wiele aspektów. Podczas tej wojny Amerykanie rozpoczęli na szeroką skalę korzystanie z technologii i urządzeń, które – nie w sposób bezpośredni – są protoplastami kontrowersyjnych dronów (samolotów bezzałogowych). Oto bowiem na przełomie lat 60. i 70. Amerykanie prowadzili operację o kryptonimie Igloo White – polegała ona na zrzuceniu na okolice szlaku Ho Chi Minha tysięcy czujników, które miały przekazywać informacje o ruchach wrogich sił, umożliwiając zaatakowanie ich z powietrza. Mówiąc krótko, chodziło o automatyzację prowadzenia działań wojennych, zwiększenie udziału technologii i zmniejszenie ryzyka dla żołnierzy (czujniki zamiast obserwacji prowadzonej m.in. przez Kruki). Już wtedy, 40 lat temu, ujawniły się liczne niedostatki i poważne wady takiego podejścia. Jedną z głównych wad było to, i nadal jest, 40 lat i setki miliardów dolarów później, że to człowiek najlepiej potrafi ocenić sytuację z powietrza. Oka ludzkiego i analizy obserwatora na miejscu nie są w stanie zastąpić żadne technologie, satelity, kamery, aparaty czy czujniki. Zarówno w latach 60. i 70. w Laosie, jak i dziś w Iraku, Afganistanie czy Jemenie, ostrzał z powietrza kierowany przez człowieka przynosił lepsze efekty od tego kierowanego przez nowoczesne „zabawki”. Niechybnie zbliżamy się do wpisu o dronach, ale nie uprzedzajmy faktów.
Piotr Wołejko