Pogłoski o wojskowym rozwiązaniu problemu irańskiego programu nuklearnego pojawiają się cyklicznie, niczym kolejne odcinki Mody na sukces. Scenariusz zawsze jest taki sam: Stany Zjednoczone nie wykluczają, a Izrael potwierdza, że rozważa, naloty w celu zniszczenia irańskich instalacji atomowych. Powód? Obawy, że pod przykrywką cywilnego programu kryje się jego wersja militarna. Irańczycy zawsze kategorycznie zaprzeczają i w najostrzejszych słowach krytykują syjonistyczny reżim i amerykański imperializm .
Następnie sprawa jest wyciszana i w regionie utrzymuje się stan, który określiłbym mianem napiętej równowagi. Gdyby nie chodziło o atak, który może zdestabilizować roponośne zagłębie świata, można by stwierdzić, że co jakiś czas mamy do czynienia z teatrzykiem dla ubogich, czymś w rodzaju retorycznych popisów oraz konkursu groźnych pohukiwań. Niestety, sprawa jest naprawdę poważna.
Stąd dziwi mnie niedawna wypowiedź wiceprezydenta USA Joe Bidena, uważanego za specjalistę ds. międzynarodowych. Złotousty Biden stwierdził bowiem w wywiadzie dla telewizji ABC, że Izrael może zrobić z Iranem co uzna za stosowne. Stany Zjednoczone mogą się z tym zgadzać bądź nie, jednak Izrael jako suwerenne państwo ma wolną rękę. Czyż nie brzmi to jak przyzwolenie na ewentualny atak na irańskie instalacje nuklearne? Jeśli Biden znowu nie powiedział o dwa słowa za dużo, co zdarzało mu się często w przeszłości, oznacza to istotną zmianę postawy Stanów Zjednoczonych. Administracja Obamy wykluczała dotychczas siłowe rozwiązanie problemu irańskiego.
Gdy połączymy słowa Bidena z informacją o przepłynięciu Kanału Sueskiego przez izraelską łódź podwodną klasy Dolphin, wyposażoną najpewniej w rakiety cruise z głowicami atomowymi, otrzymamy nową rzeczywistość w regionie. Rzeczywistość, która zdaje się potwierdzać wielce interesujący nieformalny sojusz Izraela, Egiptu i Arabii Saudyjskiej, któremu patronują Stany Zjednoczone. Porozumienie zostało potwierdzone podczas czerwcowej wizyty Obamy w Rijadzie i Kairze.
Połączenie sił przez sojuszników Waszyngtonu ma na celu powstrzymywanie ekspansywnego Iranu. Mocarstwowe ambicje Teheranu w połączeniu z pracami nad atomem i ostrą retoryką budzą niepokój w regionie. Obawy podsyca też irańskie zaangażowanie we wspieranie Hamasu w Palestynie oraz Hezbollahu w Libanie. W tym ostatnim kraju wpływy Iranu i Arabii Saudyjskiej ścierają się w sposób bezpośredni. Nie bez znaczenia na postrzeganie Iranu jest także wielkie zaangażowanie Teheranu w wydarzenia mające miejsce w Iraku.
Irak i Iran to tradycyjni rywale. Obalenie reżimu Saddama Husajna doprowadziło do oddania władzy w Bagdadzie politykom o sympatiach proirańskich. Wycofanie się amerykańskich żołnierzy do baz, a docelowo znaczące zmniejszenie ich ilości nad Tygrysem i Eufratem zwiększa ryzyko swoistego „przejęcia” Iraku przez Iran. Nawet jeśli założymy, że Irak będzie prowadził niezależną politykę zagraniczną, wpływ Iranu na sytuację w Iraku będzie ogromny.
Tak znaczące wzmocnienie pozycji Iranu jest nie w smak państwom bliskowschodnim. Egipt i Arabia Saudyjska, pozostali kandydaci do przewodzenia Bliskiemu Wschodowi, nie zamierzają zostawić Iranowi wolnego pola. Mniejsze kraje czują się realnie zagrożone rosnącą potęgą Iranu i ewentualną koniecznością poddania się jego wpływom. Z oczywistych względów obawia się także Izrael, dla którego każde regionalne mocarstwo jest potencjalnym zagrożeniem.
Naturalne więc jest połączenie sił przez świecki Egipt, teokratyczną Arabię Saudyjską oraz Izrael, aby powstrzymać Iran i zachować równowagę sił. Układowi patronują Stany Zjednoczone, dla których utrzymanie obecnego balansu sił jest bardzo ważne. Jako regionalny hegemon w Zachodniej Hemisferze Stany Zjednoczone dbają o to, aby w pozostałych regionach nie wyrośli miejscowi hegemoni, którzy mogliby zagrozić amerykańskim interesom. Nawet gdyby na Bliskim Wschodzie nie było ani kropelki ropy, Waszyngton montowałby koalicję przeciwko rozpychającemu się łokciami Iranowi.
Podobnie rzeczy się mają z mniejszymi graczami. Zupełnie naturalna jest opozycja do potencjalnych hegemonów. Przekonał się o tym nasserowski Egipt, przekonała się o tym także w ubiegłych dekadach Syria oraz Irak. Zmiany sojuszy na Bliskim Wschodzie były normą, a wczorajsi przyjaciele następnego dnia zostawali zagorzałymi przeciwnikami. I nie miały tu znaczenia kwestie ideologiczne bądź jakiekolwiek inne. Gdy było trzeba, rewolucjoniści łączyli siły z reakcjonistami.
Alternatywą dla budowania sojuszy mających na celu powstrzymywanie wzrostu potęgi danego państwa/państw jest przyłączenie się do niego/nich, tzw. bandwagoning. Opcja ta jest jednak stosowana przez państwa dużo rzadziej, a potencjalny hegemon bądź agresor może cieszyć się poparciem mniejszych/słabszych państw dopóty odnosi zwycięstwa i prze do przodu. Gdy ofensywa zostaje zatrzymana, dawni sojusznicy opuszczają szeregi dotychczasowej koalicji i przechodzą do przeciwnego obozu.
Opcja alternatywna znajduje zastosowanie głównie przy ogromnej dysproporcji sił i potencjałów między zainteresowanymi państwami, a w przypadku państw arabskich mieliśmy z nią do czynienia w trakcie wojen izraelsko-arabskich w 1967 i 1973 roku. Wówczas koalicja antyizraelska oparta była jednak na idei panarabskiej, choć dominująca rola Egiptu zasługuje na podkreślenie.
W obecnej sytuacji przyłączenie się do Iranu nie wchodzi w grę. Iran jest za słaby, żeby państwa pokroju Arabii Saudyjskiej bądź Egiptu przyłączyły się do niego, rezygnując tym samym ze swoich priorytetów w polityce zagranicznej. Naturalna tendencja do równoważenia potencjalnych hegemonów, presja ze strony Stanów Zjednoczonych oraz podważanie dominującej pozycji Rijadu w świecie muzułmańskim, a wszystko to na tle atomowego grzyba sprawia, że trzy najważniejsze państwa regionu: Izrael, Egipt i Arabia Saudyjska stworzyły taktyczną koalicję wymierzoną w Iran.
Pojawiły się nawet doniesienia sugerujące wyrażenie przez Arabię Saudyjską zgody na przelot izraelskich samolotów przez jej terytorium w razie ataku na Iran. Izraelskie lotnictwo intensywnie przygotowuje się do misji dalekiego zasięgu. Nawet jeśli do nalotów jest daleko (może ich w ogóle nie być), sformowanie się antyirańskiej koalicji regionalnych potęg pokazuje, że państwa regionu ani Stany Zjednoczone nie zamierzają bezczynnie przyglądać się wzrostowi potęgi Iranu.
Wątpliwe jednak jest, aby odpowiedź Iranu była inna od zwiększenia determinacji do kontynuowania obecnego kursu. Taka jest logika stosunków międzynarodowych. Poddanie się nie jest rozwiązaniem. W związku z tym napięcie powinno powoli rosnąć, tak jak dotychczas, a konfrontacji zbrojnej nie można wykluczyć. Wzajemny brak zaufania oraz przekonanie o słuszności obranego kierunku są niczym kwadratura koła – nie da się ich pokonać.
Przy okazji warto pamiętać, że antyirańska koalicja jest bytem tymczasowym, a jej członkowie mają często bardzo odmienne interesy. Chwilowa współpraca w żadnym przypadku nie oznacza, że w przyszłości między dzisiejszymi sojusznikami wystąpią poważne napięcia.
Piotr Wołejko