Zwycięstwo Hassana Rouhaniego w pierwszej turze czerwcowych wyborów prezydenckich w Iranie wlało nadzieję w serca tych, którzy liczą nie tylko na powrót do stołu rozmów z grupą P5+1 (stała piątka RB ONZ i Niemcy), lecz również na zawarcie porozumienia. Nowa, lepsza atmosfera powinna zostać wykorzystana do podjęcia próby rozwiązania przynajmniej części problemów. Rouhani wykonuje odpowiednie gesty (zmiana negocjatora nuklearnego) i wypowiada odpowiednie słowa (mniej sloganów, więcej konkretów w polityce zagranicznej). Warto sprawdzić, jakie ma karty i ile można ugrać.
Warto pamiętać, iż Rouhani to żaden reformator, raczej pragmatyk z dużym doświadczeniem w sprawach negocjacji nuklearnych i dostępem do ucha najwyższego przywódcy Islamskiej Republiki Iranu Alego Chameneiego. Rouhani nie był na pewno jego faworytem w wyborach (zwłaszcza po wsparciu go przez byłego prezydenta i kluczową postać irańskiego reżimu – Akbara Haszemiego Rafsandżaniego), chociaż Chamenei otwarcie nie wsparł żadnego z kandydatów. Wiadomo jednak, że bliżej mu do twardogłowych konserwatystów i środowiska Korpusu Strażników Rewolucji. Tymczasem za Rouhanim stanęli m.in. reformatorski prezydent Mohamed Chatami (1997-2005) i reformatorski kandydat z poprzednich wyborów Mir-Hosejn Musawi (przebywający w areszcie domowym).
Zmarnowana szansa
Zmiana wychylenia wahadła w Iranie to nie tylko wyraz zmiennej woli społeczeństwa, lecz również manewr stosowany przez najwyższego przywódcę. I tak kluczowe decyzje podejmuje on, a nie prezydent, natomiast dzięki powszechnym wyborom można „spuścić powietrze” z niezadowolonego społeczeństwa. Nie oznacza to, że Rouhani czy inni prezydenci to marionetki Chameneiego (co pokazał ostry spór najwyższego przywódcy – rahbara – z Ahmadineżadem). Konflikt między rahbarem a prezydentem jest wpisany w pragmatykę funkcjonowania ustroju islamskiej republiki. Niemniej, Ali Chamenei dysponuje środkami, które pozwalają ograniczyć, a nawet sparaliżować poczynania prezydenta, z którym ma na pieńku (inaczej mówiąc, z którym się nie zgadza). Doświadczył tego Mohamed Chatami.
Chatami, jedyny prawdziwie reformatorski prezydent w historii Iranu, doświadczył też lekceważenia ze strony Stanów Zjednoczonych. To za jego kadencji (w 2001 r.) zawieszono prace nad wzbogacaniem uranu i próbowano znaleźć porozumienie z USA. Niestety, w Białym Domu Georga W. Busha rządzili wtedy neokonserwatyści (z wiceprezydentem Cheneyem i sekretarzem obrony Rumsfeldem na czele), którzy nie mieli żadnego interesu w dogadywaniu się z Chatamim. Od początku kadencji Busha juniora ich umysł był pochłonięty inwazją na Irak (na długo przed 11 września), a także wykorzystaniem potęgi militarnej USA do realizacji amerykańskich interesów – w tym dokonywaniu zmiany reżimu (słynne regime change). Gdy Chatami wyciągał gałązkę oliwną w kierunku Białego Domu, Bush „wpisywał” Iran do „osi zła” (Axis of Evil). Można tylko gdybać, jak rozwinęłaby się sytuacja w przypadku pozytywnej odpowiedzi Waszyngtonu na propozycję Chatamiego.
Z postępowania Busha i neokonserwatystów u jego boku najbardziej zadowolony był jednak Ali Chamenei. Reformatorski prezydent mocno go irytował swoimi decyzjami i wypowiedziami, a policzek ze strony Stanów Zjednoczonych idealnie nadawał się do rozpoczęcia nagonki na Chatamiego. W drugiej kadencji reformatorski prezydent Iranu znajdował się w ciągłej defensywie. Bilans jego rządów jest mało imponujący, a osiem lat rządów Chatamiego wielu Irańczyków ocenia jako czas straconych nadziei. W obliczu niekończących się problemów gospodarczych tym łatwiej oddali pole populiście Ahmadineżadowi.
Nowa szansa
Teraz wahadło znowu wychyliło się w stronę reformatorów, jednak – moim zdaniem – tzw. window of opportunity (okres, w którym możliwe są istotne zmiany) jest znacznie krótsze niż w okresie po elekcji Chatamiego. Jak mówiłem wcześniej, Rouhani to żaden reformator, a Chamenei przez blisko dekadę od czasów Chatamiego urósł w siłę i stał się znacznie zręczniejszym politykiem. W takiej sytuacji nie można nie sprawdzić, jak w rzeczywistości przedstawia się zarówno oferta Rouhaniego, jak i jego rzeczywiste możliwości sprawcze. Mówiąc wprost, co jest możliwe do wynegocjowania. Niestety, chociaż czasy neokonów i Busha minęły, administracja Baracka Obamy bardzo niechętnie podchodzi do rozmów z nowym irańskim prezydentem. Istnieje realne zagrożenie, iż kolejna szansa na normalizację relacji irańsko-amerykańskich (a przez to także irańsko-zachodnich) zostanie zaprzepaszczona. I to w najgorszy możliwy sposób – poprzez rezygnację z podjęcia negocjacji. Albo powrót do stołu z tak wygórowanymi żądaniami (a takie stawiano do tej pory), iż o żadnym porozumieniu mowy być nie może.
Podczas gdy Rouhani czyni gesty poprawiające atmosferę, Ameryka odpowiada kolejnymi sankcjami gospodarczymi. Swoją drogą, lata sankcji nie powstrzymały Iranu od rozbudowy instalacji nuklearnych i osiągania systematycznych postępów w programie atomowym (podobnie jak liczne działania służb specjalnych, np. mordowanie naukowców, użycie Stuxnetu etc.). Można powiedzieć, za Paulem Pillarem, iż ostatnia ustawa wprowadzająca dodatkowe sankcje to Iran Nuclear Promotion Act, a nie – jak głosi tytuł ustawy i, błędny, zamysł jej twórców – Iran Nuclear Prevention Act. Piekło jest wybrukowane dobrymi intencjami… W sprawie nieskuteczności sankcji (uderzają nie w tych, co powinny) wypowiedziało się ostatnio blisko 500 przedstawicieli irańskiego społeczeństwa obywatelskiego, pisząc list do prezydenta Obamy. Pogorszenie warunków bytowych irańskiego społeczeństwa ma przełożyć się na bunt przeciwko reżimowi i obalenie go. Jednak nic takiego nie nastąpiło i nie nastąpi, co pokazał chociażby – jak wskazują autorzy listu – przykład Iraku w latach 90. Sankcje wzmocniły tylko reżim Saddama Husajna i doprowadziły do pauperyzacji znacznej części irackiego społeczeństwa.
Porozmawiajmy mimo różnic
Relacje irańsko-amerykańskie są bardzo skomplikowane i pełne wzajemnych krzywd i uprzedzeń. Oba państwa mają rozbieżne interesy w wielu sprawach, w szczególności w sytuacji na Bliskim Wschodzie. Nie wyklucza to jednak porozumienia w innych kwestiach. Warto sprawdzić siłę i wiarygodność prezydenta Rouhaniego i postarać się o rozładowanie atmosfery. I bez groźby ataku na Iran sytuacja w regionie jest niezmiernie zagmatwana i grozi wybuchem. Nie ma nic do stracenia. Można tylko zyskać.
Piotr Wołejko