Aleksandr Łukaszenka, były dyrektor kołchozu, ponownie wybrany prezydentem Białorusi. W zakończonych przed Bożym Narodzeniem wyborach naród zaufał mu po raz kolejny. Chociaż minister Sikorski powołuje się na dane, wedle których Białorusini Łukaszence nie zaufali i konieczna byłaby druga tura. Zamiast niej rozpędzono brutalnie demonstracje w Mińsku, pobito prawie wszystkich kontrkandydatów Łukaszenki i zamknięto do ciupy przynajmniej kilkaset osób. A prezydent dziękuje Polsce mówiąc, że to, co zrobiła dla Białorusi, nie da się przeliczyć na pieniądze.
Kolejny odcinek tej samej bajki
Tym razem miało być, podobno, inaczej. Dyktator z Mińska, ostatni taki okaz na zachód od Moskwy i Sankt Petersburga, przyzwolił bowiem na delikatną odwilż. Skłócony z Wielkim Bratem z Kremla znalazł ratunek w Brukseli. Unia Europejska obiecała pieniądze, w zamian oczekując demokratyzacji kraju. Powolnej, nie od razu. Łukaszenko mógł zostać prezydentem po niedawnych wyborach. Miał tylko stworzyć pozory bardziej realnej rywalizacji. Mówiąc wprost, musiał odegrać teatrzyk pt. „Z demokracją za pan brat”. Bruksela przymknęłaby oko i dokonała przelewu. Kołchoz Białoruś zyskałby prolongatę „małej stabilizacji”, którą Łukaszenko zaprowadził w państwie za swoich rządów.
Nie wyszło. Teatrzyk okazał się klapą, a dyktator przyznał sobie osiem z każdych dziesięciu oddanych głosów. Po zakończeniu głosowania spałował oburzonych obywateli protestujących na placach i ulicach stolicy. Z wyborami się nie udało, ale Łukaszenko zaimprowizował inny teatr – spekuluje się, iż za szturmem na parlament stoją prowokatorzy nasłani przez dyktatora. Dzień później prezydent na konferencji prasowej w stylu swojego, dość świeżej daty, przyjaciela Hugo Chaveza z Wenezueli kategorycznie zapowiedział, że żadnego bandytyzmu i burd tolerować nie będzie. A wszystko zostanie osądzone zgodnie z obowiązującym prawem.
Daremny trud
Gdy Harold Pinter, laureat literackiej nagrody Nobla, definiował pojęcie „dżentelmeńskiej umowy” jako „wzajemnego zobowiązania, które łamie się w nadziei, że druga strona go dotrzyma„, nie mógł wiedzieć, że jednym z jego pilniejszych uczniów będzie były kierownik odpowiednika polskiego PGR-u. Łukaszenko puszczał oko do UE, ale nie zamierzał jej ustąpić nawet o krok. Czy stać go na wrogość ze strony Rosji i nieprzychylność Unii jednocześnie? Owszem, stać go. Nie dość, że Rosja i UE się do końca nie obrażą, w strachu przed utratą Białorusi na rzecz drugiej strony, to Łukaszenko znalazł sobie przyjaciół i partnerów, którzy wesprą go w trudnych chwilach. Chiny, Wenezuela, Iran etc.
Dyktatury za nic mają zły bądź fatalny stan własnej gospodarki czy ubóstwo obywateli. Niewiele robią sobie z sankcji czy izolacji. Mogą, nawet w paranoiczny sposób, obawiać się interwencji wojskowej, ale taki scenariusz to mało prawdopodobna ostateczność. W dodatku niezwykle kosztowna. Zawsze znajdą się przyjaciele, którzy – mimo negatywnych opinii lub presji innych państw – przełamią izolację, zapewnią pieniądze, surowce czy niezbędne towary. Jedni zrobią to z chęci zysku, inni już podlegają izolacji i nie mają nic do stracenia. Powodów może być wiele.
Polityka jest sztuką osiągania tego, co możliwe do osiągnięcia. Jak w każdej dziedzinie, istnieją obiektywne przeszkody, których nie sposób pokonać albo byłby do tego potrzebny nieproporcjonalnie wielki wysiłek. Może się to nam nie podobać, ale są rzeczy, na które nasz wpływ jest niewielki. Takim przypadkiem jest Białoruś. I nawet jeśli reklamujemy się, jak czyni to minister Sikorski, że jesteśmy głównymi twórcami polityki względem Białorusi, musimy pamiętać o istniejących ograniczeniach. A przede wszystkim nie powinniśmy liczyć na zbyt wiele. Im większe oczekiwania, tym większy zawód, gdy coś nie pójdzie po naszej myśli. Sztuką jest takie określenie celów, by można je było zrealizować.
Piotr Wołejko