Uczestniczyłem dziś w seminarium pod dość kontrowersyjnym tytułem „Czy to już koniec Unii Europejskiej? Możliwe prognozy/scenariusze przyszłości integracji” zorganizowanym przez Ośrodek Analiz Politologicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Postanowiłem podzielić się z Wami kilkoma przemyśleniami, które powstały w wyniku wysłuchania wystąpień panelistów. A byli wśród nich m.in. prof. i poseł Krzysztof Szczerski, Paweł Świebobda z DemosEuropa i prof. Zbigniew Czachór z UAM. Z góry uprzedzam, że wpis nie będzie miał charakteru relacji, chociaż pewne jej elementy mogą się w nim pojawić.
Inna unia
Pierwszy głos zabrał prof. Szczerski i stwierdził, że nie ma już takiej Unii Europejskiej, do jakiej wchodziliśmy w 2004 r. Nie istnieje już tamta unia, natomiast nie dzieje się tak z powodu jej demontażu, tylko dlatego, że obudowuje się ją nowymi, pozatraktatowymi instytucjami. Jako przykład podał tu integrację państw ze strefy euro i pakt fiskalny, który nie stanowi części porządku prawa europejskiego, a jest zwykłą umową międzynarodową (dla porządku wypada dodać, że stało się tak z powodu sprzeciwu Wielkiej Brytanii).
Mamy więc sytuację, w której – jako odpowiedź na kryzysy: fiskalny i gospodarczy – powstają nowe ciała, komitety, instytucje i zasady pozbawione oparcia w obowiązujących traktatach. Słabnie rola Komisji Europejskiej jako centralnego punktu, zwornika UE. To z kolei wywołuje odruch obronny w postaci nadaktywności Komisji, w szczególności w zakresie prawodawstwa. Faktem jest, że mamy do czynienia z ogromną liczbą różnego rodzaju aktów prawnych i komunikatów produkowanych przez Komisję. Co oczywiste, jakość tych dokumentów jest nierzadko wątpliwa. Nadmiar regulacji prowadzi do innego problemu – braku legitymizacji. Obywatele nie rozumieją, kto decyduje o nowym prawie, a jego twórcy pozostają bezimienni. Co więcej, nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za ewentualne negatywne skutki realizacji przepisów, które przygotowali.
Czym jest unia?
Unia tkwi w kryzysie. A może tzw. kryzys to stan permanentny? Paweł Świeboda z DemosEuropa zauważył, że na 9 lat członkostwa Polski w UE w zasadzie tylko dwa pierwsze były spokojne. Później nastąpił kryzys konstytucyjny – odrzucenie eurokonstytucji w referendach we Francji i w Holandii, kryzys finansowy i gospodarczy. Czy proces negocjacji rozszerzenia z 2004 r. nie był kryzysem, nie wywoływał wątpliwości i trudności w „starej unii”? Jak słusznie powiedział prof. Konstanty Wojtaszczyk, Unia Europejska nie ma swojego finalite – docelowego punktu końcowego. Jest organizacją, która nieustannie ewoluuje, zmienia się, modernizuje, dostosowuje do realiów. A czasem wyznacza nawet nowe trendy, wykonując skok do przodu – śmiało można ocenić w ten sposób wspomniane wyżej poszerzenie z 2004 r.
Unia jest więc bytem niedookreślonym, trochę bezkształtnym, ponieważ ciągle się zmienia i przystosowuje, poszerza (integracja zewnętrzna) i pogłębia (integracja wewnętrzna). Jest po prostu elastyczna, a to oznaczałoby, że także odporna na ciosy, trudności. Może nie potrafi z nich w elegancki sposób wychodzić, może wewnętrzne dyskusje nie budzą podziwu obserwatorów, a proponowane rozwiązania dalekie są od idealnych, ale mimo to potrafi trwać. To już siódma dekada integracji europejskiej, warto o tym pamiętać.
Trudna sztuka przywództwa w XXI w.
Podczas debaty zwrócono uwagę na miałkość dzisiejszych przywódców politycznych. Na deficyt przywództwa, brak wizji. Rzeczywiście, jeśli porównać Monneta, Adenauera czy de Gasperiego do aktualnych premierów, prezydentów czy kanclerzy, to wynik tego starcia jest oczywisty. Jest też jednak czymś zupełnie abstrakcyjnym porównywać liderów z tamtych czasów, okresu odbudowy Europy z powojennych zgliszcz, z przywódcami sytych i rozwiniętych demokracji Zachodu. Słowo demokracja odgrywa tutaj kluczową rolę. Integracja europejska to pomysł elit. Przez dekady to elity decydowały o kolejnych krokach w stronę głębszej współpracy. Od pewnego czasu próbuje się natomiast przedstawić UE jako wspólnotę obywateli, którzy powinni odgrywać większą rolę. Zamysł słuszny i godny poparcia, lecz takie zmiany nie następują z dnia na dzień.
Dziś nie da się już rządzić zakulisowo, a elity podlegają bieżącemu nadzorowi mediów tradycyjnych i społecznościowych, odbywają się liczne otwarte debaty i dyskusje, podczas których omawiane są rozmaite problemy i zagadnienia. Polityka staje się coraz bardziej jawna, publiczna i powszechna. To służy demokracji, bowiem obywatele mają bieżący wgląd w działania władzy, mają szansę poznać odpowiedź na pytania: dokąd i w jaki sposób zmierzamy?
O tej zmianie boleśnie przekonuje się aktualnie premier Turcji Recep Erdogan, który słynął z nieliczenia się z głosem obywateli, w szczególności tych, którzy nie głosowali na jego ugrupowanie. Przykre, że z biegiem czasu nie wydaje się, aby lekcja z placu Taksim na coś się Erdoganowi przydała. Premier „po raz ostatni ostrzega” demonstrantów – taka jest najnowsza wiadomość z jego strony. Jeszcze wczoraj wydawało się, że Erdogan to sprawny, chociaż może trochę zbyt arogancki, polityk jutra. Dziś okazało się, że to polityk dnia wczorajszego o dość ograniczonych horyzontach. Jego działania przyczyniają się do pogłębiania kryzysu, a niechęć do wsłuchania się w głos demonstrantów bardzo kiepsko wróży na przyszłość.
Koniec czy nie?
Dialog to nie okazanie słabości – to roztropne posunięcie, które mogłoby rozładować sytuację. W myśl tej zasady funkcjonuje Unia Europejska. Uzgodnienie wspólnego stanowiska w gronie 28 państw to kwadratura koła, o jakiej się filozofom nie śniło. Stąd unijne ucieranie decyzji nie jest efektowne, a końcowy rezultat tego procesu rzadko wzbudza coś więcej niż wzruszenie ramion. Mimo to, ta niedookreślona i pozbawiona dalekosiężnego modelu funkcjonowania unia ma sporo osiągnięć, w tym jedno bardzo istotne – wydaje się, że znalazła sposób na długowieczność.
Tymczasem w historii nic nie jest wieczne, bo zaraz ktoś może wspomnieć o Związku Radzieckim, który rozpadł się niczym domek z kart po blisko ośmiu dekadach istnienia (a główną przyczyną był kryzys ekonomiczny – szansa na analogię do dzisiejszej sytuacji w UE). Dlatego unia, podobnie jak Sowiety, również może się rozpaść, a na jej gruzach powstaną (pozostaną) inne byty międzynarodowe. Na dziś wydaje się jednak, że – podobnie jak w przypadku Marka Twaina – pogłoski o końcu UE są przesadzone.
Piotr Wołejko