W Brukseli stanęły naprzeciw siebie hufce dwóch wrogich obozów: entuzjastów walki z ociepleniem klimatu za wszelką cenę oraz sceptyków i państw nie zamierzających płacić za każde, za przeproszeniem, „węglowe” pierdnięcie.
Propozycje przygotowane przez Komisję Europejską oraz forsowane przez grupę państw pod kierunkiem przewodzącej w obecnym półroczu UE Szwecji zakładają przeznaczenie miliardów euro rocznie państwom rozwijającym się celem spowolnienia globalnego ocieplenia (co do którego jestem sceptyczny i nie podzielam dominującej w mediach oraz w zachodnich środowiskach politycznych apokaliptycznej wizji przyszłości naszej planety).
Na dobry początek UE zamierza przeznaczyć od 900 milionów do 2 miliardów euro rocznie w latach 2010-2012, a w kolejnych latach zwiększyć swą pomoc być może nawet do 15 miliardów euro rocznie do 2020 roku. Szacunki KE wskazują, że światowy koszt walki z ociepleniem klimatu może wynieść 100 miliardów euro rocznie do 2020 roku. Nawet do 40 procent tej sumy mają pokrywać wydatki państwowe, z kieszeni podatników, głównie europejskich oraz, w zamyśle Brukseli, amerykańskich.
Zakładane przez unię cele, redukcja minimum o 80 procent emisji do 2050 roku (w porównaniu do poziomu z 1990 roku) czy niedopuszczenie do wyższego wzrostu temperatury na świecie niż o dwa stopnie Celsjusza są tak abstrakcyjne, jak podawane przez rozmaite instytucje i organizacje pozarządowe koszty osiągnięcia tychże celów. Propozycje podatku węglowego czy wprowadzenia globalnego systemu handlu emisjami sprowadzają się do drenowania kieszeni konsumentów, na których zostaną przerzucone wyższe koszty przedsiębiorstw. Podczas gdy dobrowolnie zwiększymy opodatkowanie źródeł energii, inne kraje z radością przejmą miejsca pracy zmuszone do ucieczki przez paranoiczny wzrost kosztów.
Co więcej, kraje te dostaną oprócz „naszych” miejsc pracy także ogromne fundusze z naszych podatków, aby dbały u siebie o środowisko i zmniejszały emisje. Efektem tak nierozsądnej polityki może być transfer miejsc pracy oraz bogactwa, z jakim nie mieliśmy jeszcze w historii do czynienia. Tymczasem, jak można przeczytać w raporcie firmy konsultingowej Ecofys, Unia Europejska może w naturalny sposób, bez ogromnych programów itp. zredukować emisje dwutlenku węgla nawet o 30 procent do 2020 roku, a o 45 procent do 2030 roku. Jak? Zastępując zużywające się instalacje nowymi, bardziej przyjaznymi dla środowiska. Naturalny proces, którego koszty, jak zapewnia Ecofys, mogą być pokryte z oszczędności, jakie przyniesie wymiana instalacji na bardziej efektywne.
Najbardziej irytujące w klimatycznej układance jest to, że liderzy polityczni nie kierują się zdrowym rozsądkiem. Przeznaczanie do 15 miliardów euro rocznie (tylko przez UE) na pomoc państwom rozwijającym się wydaje się kompletnie nieuzasadnione z ekonomicznego punktu widzenia. Nie chodzi bowiem o wytransferowanie pieniędzy europejskich podatników do Afryki czy Azji, ale o efektywne wprowadzanie nowych technologii do powszechnego użytku. Jeśli więc Unia chce propagandowo błysnąć swoim zaangażowaniem, można w bardzo prosty sposób skierować środki europejskich podatników do europejskich firm, które podzielą się technologiami z krajami zainteresowanymi ich użytkowaniem.
Rozwiązanie takie pozwoli uniknąć transferu pieniędzy do państw z niewielką kulturą właściwego ich wydawania, a pozostawi je w Europie. Firmy chętnie podzielą się technologią, jeśli dostaną za nią odpowiednie pieniądze, pokrywające koszty prac nad jej opracowaniem. Być może wpłynie to pozytywnie na zwiększenie nakładów przez prywatne firmy na badania i rozwój, w czym Europa pozostaje daleko za Stanami Zjednoczonymi (pamięta ktoś jeszcze cele Strategii Lizbońskiej i magiczną datę 2010 roku?).
Nie może być zgody na poddanie się klimatycznej paranoi. Nie może być zgody na zarzynanie własnej gospodarki i obywateli w imię abstrakcyjnych celów zależnych od wszystkich państw świata, nie tylko od 27 państw UE. Nie może być zgody na finansowanie walki z globalnym ociepleniem tylko przez część państw i wypychanie się sianem przez pozostałe; w szczególności nie może być zgody na to, aby kraje posiadające ogromne rezerwy finansowe bądź przychody z eksportu surowców energetycznych były traktowane ulgowo jeśli chodzi o ponoszenie kosztów ograniczania emisji gazów cieplarnianych.
Najlepiej, gdyby do rozważań klimatycznych powróciły zdrowy rozsądek oraz rachunek ekonomiczny. Koszty „walki” nie mogą być wyższe od korzyści, które można osiągnąć. Nie potrzeba wielkich programów czy transferów finansowych, aby ograniczyć emisje gazów cieplarnianych. Rozwój i rozpowszechnienie technologii może być lekarstwem na nieekologiczny wzrost gospodarczy, zagrażający coraz większej części ludności świata. W interesie coraz większej liczby państw będzie zwracanie uwagi na konsekwencje rozwoju gospodarczego dla środowiska naturalnego oraz społeczeństwa.
Niektórzy zrozumieją to później niż inni, ale jest to bardziej ich problem, niż nasz. Europa powinna skupić się na sobie oraz na rozpowszechnianiu technologii, a wszystko bez zbędnego pośpiechu i propagandy. Nie musimy być liderami, ani ponosić większych kosztów niż inni. Nie musimy wreszcie wymyślać niczego szczególnego. Wystarczy, na co wskazuje raport Ecofys, sumiennie wymieniać instalacje starego typu na nowoczesne i bardziej przyjazne dla środowiska. Pieniądze, w szczególności nie swoje, wydaje się bardzo łatwo. Warto powściągnąć lekką rękę Brukseli.
Piotr Wołejko