Nieco ponad rok temu Gordon Brown wypchnął wreszcie Tony’ego Blaira z funkcji premiera i lidera partii, zajmując jego miejsce. Obaj politycy zawarli taktyczny sojusz w restauracji Granita w 1994 roku i zabrali się za reformowanie Partii Pracy. Rebranding był skuteczny – New Labour w 1997 roku wygrała wybory, powtarzając ten wyczyn jeszcze dwukrotnie.
Tony Blair był liderem charyzmatycznym i inspirującym. Potrafił odnaleźć się szybko na stanowisku szefa rządu i przez wiele lat rządził bardzo skutecznie i z sukcesami. Przylgnęło do niego określenie teflonowy Tony, gdyż Blair świetnie radził sobie z wszelkimi możliwymi kryzysami. Podziwiany w kraju, podziwiany w Europie – Blair był chyba najbardziej proeuropejskim premierem Wielkiej Brytanii w ostatnich dekadach.
Zupełnie inny jest Gordon Brown. Spokojny, stateczny, skryty – bardziej typ nauczyciela akademickiego. Jako Chancellor of the Exchequer Brown przez dziesięć lat rządów Blaira dbał o finanse. Był jednym z architektów reformy, która scedowała na niezależny Bank of England kwestię utrzymania niskiej inflacji, a więc m.in. ustalanie wysokości stóp procentowych.
Brown przez wiele lat naciskał na Blaira, aby ten ustąpił mu miejsca, kopał pod nim dołki i okazywał dowody nielojalności. Wreszcie wymusił rezygnację twórcy New Labour i sam został premierem – pod koniec czerwca ub.r. Początki Browna premiera były obiecujące. Sondaże zaczęły wskazywać na wzrost poparcia dla Partii Pracy, a nawet na możliwość pobicia Konserwatystów pod wodzą młodego i charyzmatycznego Davida Camerona.
I wtedy stało coś, co położyło się cieniem na Brownie i jego premierostwie – moment zawahania dotyczący rozpisania przedterminowych wyborów jesienią 2007 roku. Partia Pracy wyszła na prowadzenie w badaniach preferencji politycznych, a z kręgów bliskich Brownowi wychodziły plotki, że szef rządu rozpisze wkrótce nowe wybory, aby uzyskać od wyborców mandat do rządzenia. Trzeba pamiętać, że Brown przejął schedę po Blairze nawet bez namiastki konkurencji. Kiedy wydawało się, że nowe wybory są przesądzone, sondaże wahnęły się i Brown zrezygnował.
Decyzja fatalna w skutkach dla image’u premiera, który okazał się człowiekiem słabym i niezdecydowanym. To był moment zwrotny, od którego sytuacja Browna zaczęła się gwałtownie pogarszać. Spowalniająca gospodarka, problemy na rynku mieszkaniowym, kryzys banku Northern Rock, kompromitujące państwo problemy z odpowiednim zabezpieczeniem informacji o milionach Brytyjczyków czy też informacji tajnych – efekt kuli śniegowej w czystej postaci. Jeśli dodać do tego brak własnych pomysłów i próba kradzieży projektów Konserwatystów, otrzymamy przygnębiający obraz rocznych rządów Gordona Browna.
Teraz widać, że pozbycie się Blaira i jego zamiana na Browna były pomyłką. Pomyłką tragiczną w skutkach dla Partii Pracy. Tylko cud może uratować Labour od klęski w wyborach, które muszą odbyć się najpóźniej w 2010 roku. Cudu na horyzoncie nie widać, a w dotychczasowych wyborach, tj. od wprowadzenia się Gordona Browna na Downing St. 10, Partia Pracy ponosi upokarzające porażki. Labour traci nawet swój tradycyjny bastion, czyli Szkocję – która być może wybierze wkrótce niepodległość (warto pamiętać, że tendencje odśrodkowe to efekt reformy z czasów pierwszej kadencji Blaira, kiedy przekazano Walii i Szkocji wiele uprawnień, stworzono także lokalne legislatywy).
Parlamentarzyści Labour myślą intensywnie, jak pozbyć się Browna i odwrócić szalę na swoją korzyść. W sukces wyborczy mało kto wierzy, ale trzeba ratować się przed klęską. Dwa lata to dość czasu, aby nowy lider dokonał kolejnego rebrandingu i przekonał do siebie wyborców. Naturalne zużycie rządzeniem nie musi oznaczać katastrofy dla Partii Pracy. Bez odejścia Browna jednak się nie obędzie. Były kanclerz skarbu nie sprawdził się na stanowisku premiera i powinien odejść sam – a nie czekać na otwartą rewoltę jego własnych kolegów partyjnych.
Duch Tony’ego Blaira powraca do Partii Pracy. Poprzedni szef rządu wydaje się, nawet jeśli weźmiemy jego obraz z czasów po trzecich wygranych wyborach w 2005 roku, świetnym przywódcą. Oczywiście powrotu Blaira do wielkiej gry spodziewać się nie należy. Widać jednak wyraźnie, że bycie skutecznym liderem wymaga upodobnienia się do teflonowego Tony’ego. Tak właśnie wykreował się konserwatysta David Cameron, który jest Blairem w czystej postaci. Tak też kreuje się David Miliband,43-letni minister spraw zagranicznych. Mówi się, że Blair jest mentorem Milibanda.
Tony Blair pozostawił po sobie zupełnie nowy styl uprawiania polityki. Od 1997 roku każdy, kto chce poważnie myśleć o rządzeniu, musi przypominać Blaira. Oznacza to, że liderami partii powinni być ludzie młodzi, energiczni, charyzmatyczni i otwarci. Profesjonalizm, ideowość i dobre przygotowanie nie wystarczają. Blair był politykiem na miarę XXI wieku, wyznaczającym trendy w brytyjskiej polityce, które przetrwają lata. Klęska Browna doskonale pokazuje zmierzch poprzedniej epoki.
Krytyczne i surowe oceny Browna są często niesprawiedliwe i krzywdzące dla obecnego premiera. Gordon Brown zasłużył sobie na premierostwo, był dość dobrym ministrem skarbu i z pewnością ma wiele słusznych przemyśleń i godnych poparcia pomysłów. Nie umiał niestety ich sprzedać, jest niemedialny i powszechnie uważa się go za gburowatego.
Można powiedzieć, że pogrążył go brak zdolności do prowadzenia politycznego PR i zmęczenie rządami Partii Pracy. Możliwe, iż Labour przegrałaby następne wybory niezależnie od tego, kto stałby na jej czele. Moim zdaniem Brown nie umiał komunikować się ze społeczeństwem i z mediami, nie wiedział za bardzo jak unieść ciężar bycia premierem, a do tego wykazał się zabójczym dla polityka niezdecydowaniem. Do tego jest całkowicie inny od Blaira, który – choć wówczas cieszył się mianem kłamcy, a Brytyjczycy byli nim coraz bardziej zmęczeni – pozostał bardzo popularny.
Browna pokonał więc cień Blaira. Polityk z epoki 1.0 poległ w starciu z politykiem z epoki 2.0. I tu chyba należy postawić najpoważniejszy zarzut Brownowi – nie dostrzegł zmiany czasów, jego ambicje przysłoniły mu nową rzeczywistość. Rzeczywistość, w której politycy tacy jak Brown nie mają większych szans na sukces. Nieważne teraz, czy nowym premierem będzie David Cameron czy David Miliband albo ktoś inny – wszyscy muszą być Blairami, aby liczyć się w walce o zwycięstwo.
Piotr Wołejko