Ryan Crocker, doświadczony dyplomata, nominowany przez prezydenta Obamę na nowego ambasadora w Kabulu, powiedział senackiej komisji spraw zagranicznych, iż postęp w Afganistanie jest trudny, lecz „nie jest niemożliwy”. „O czym my w ogóle rozmawiamy?” – pyta w kontekście tej wypowiedzi Eugene Robinson, publicysta Washington Post. „Mamy ponad 100 tysięcy żołnierzy w Afganistanie, ryzykujących swoim życiem i zdrowiem, kosztuje to 10 miliardów dolarów miesięcznie” – kontynuuje Robinson, i idzie dalej „A wszystko po to, aby osiągnąć źle zdefiniowane cele, których osiągnięcie można sobie, ledwo, wyobrazić?”.
Do końca 2014 roku Afgańczycy mają wziąć na swoje barki odpowiedzialność za kraj. Powoli przejmują kolejne prowincje z rąk zachodnich koalicjantów. W ciągu najbliższych dwóch i pół roku gros żołnierzy Polski, USA i innych państw uczestniczących w misji afgańskiej opuści kraj pod Hindukuszem. W zasadzie bowiem koalicja zachodnia osiągnęła najważniejsze cele – obaliła Taliban, zainstalowała nowy rząd, rozbiła struktury al-Kaidy i zniszczyła jej obozy szkoleniowe. Wreszcie udało się także pojmać i zabić Osamę ibn Ladena. Czy mamy jeszcze coś do zrobienia w Afganistanie?
W pogoni za nieosiągalnym
Szanse na całkowite uspokojenie sytuacji i stworzenie stabilnego państwa są niewielkie. Zachodnie siły stoją teraz po stronie zainstalowanego przez siebie rządu, przeciwko któremu trwa rebelia elementów poprzedniego reżimu (Talibów) i tych watażków, którzy nie znaleźli się w elicie rządzącej pod patronatem Karzaja. Należy pamiętać też o wspieranych przez Pakistan ugrupowaniach Hekmatjara i Hakkaniego, którzy pilnują pakistańskich interesów w kontrze do postępowania afgańskiego prezydenta (podejrzewanego o proindyjskie sympatie). Stoimy więc po jednej ze stron wojny domowej i nie mamy, co oczywiste, wielkiego wsparcia wśród miejscowej ludności.
Na jesieni ubiegłego roku szacowano, iż przeciwko zachodniej koalicji walczy w Afganistanie ok. 20-25 tys. rebeliantów, a w kraju przebywa ok. 200 (może 400) terrorystów z al-Kaidy. Dla porównania, siły ISAF i wojsko amerykańskie liczą ponad 150 tys. Żołnierzy, a wraz z afgańskim wojskiem i siłami bezpieczeństwa ponad 250 tysięcy. Mając przewagę jak co najmniej 10 do 1 zastanawiamy się, jak realistycznie ujął to ambasador Crocker, czy będziemy w stanie osiągnąć postęp. Utrzymujący się pat trwa już blisko dekadę. I potrwa jeszcze 2,5 roku. Co najmniej, gdyż dzisiejszy kalendarz może jeszcze ulec zmianom. Pytanie, co jeszcze możemy osiągnąć w Afganistanie? Porozumieć się z Talibami?
Podtrzymywanie obecności w Afganistanie jest, jak zgrabnie ujął to doradca Prezydenta RP ds. międzynarodowych prof. Roman Kuźniar, „prymitywizmem strategicznym”. Realizujemy niewłaściwe cele, w niewłaściwy sposób, wykorzystując niewłaściwe środki. Ponosimy zbyt wysokie koszty w ludziach, sprzęcie i pieniądzach, uwiązując siły w niezbyt istotnym punkcie na mapie świata i walcząc z rakiem terroryzmu w miejscu, gdzie wypaliliśmy go już gorącym żelazem. Koniec 2014 roku, jako moment wycofania się z Afganistanu, to termin sztuczny i zupełnie nieuzasadniony. Równie dobrze można było zaproponować rok 2016, a także 2012.
Wyciągnąć wnioski z afgańskiej historii
Operacja afgańska byłaby wielkim sukcesem w walce z terroryzmem i radykalizmem, gdyby po szybkim rozbiciu fanatycznego reżimu i chronionych przez niego terrorystów, amerykańskie i sojusznicze siły wycofały się za przysłowiowy ocean. Próba budowy państwa od podstaw, bez znajomości miejscowej kultury i rozeznania w skomplikowanej układance społeczno-etnicznej, musiała zakończyć się fiaskiem. Kosztowny eksperyment nie udał się. Pokazaliśmy jednak, że możemy uderzyć w terrorystów gdziekolwiek się nie schronią, wykorzystując przy tym poważne siły. I jesteśmy w stanie dokonać tego ponownie, gdy zaistnieje taka potrzeba. Nie ma natomiast potrzeby, ani sensu, okupować zaatakowanego terytorium. Lekcję afgańską należy uznać za odrobioną, a nasi żołnierze powinni jak najszybciej wrócić do domu.
Piotr Wołejko