Egipt, Libia, Syria, Ukraina. To tylko najbardziej znane w ostatnich latach przypadki konfliktów, które zdominowały nagłówki mediów na dłuższy czas. Wszędzie scenariusz był, w ogólnych zarysach, podobny – bunt przeciwko aktualnej władzy, masowe protesty, mniej bądź bardziej liczne ofiary wśród ludności cywilnej i oczekiwanie, żeby ktoś zrobił z tym porządek. Na świecie jest tylko jeden taki „ktoś” – to oczywiście Stany Zjednoczone.
(Nie)chciana potęga
Oczywiście wspomniane wyżej oczekiwanie porządkowania tych rejonów świata, w których źle się dzieje, nie jest uniwersalne. Wręcz przeciwnie, z każdym rokiem liczba oczekujących na reakcję zdaje się być mniejsza. W wyniku zmian geopolitycznych (wzrost roli takich państw jak Chiny czy Brazylia) oraz błędnej polityki amerykańskiej (Irak, naloty dronów) wpływy Stanów Zjednoczonych maleją, a wraz z nimi spada liczba państw oczekujących na amerykańską interwencję.
Ba, nawet wśród tych, którzy na taką interwencję oczekują – a czasem do niej nawołują – znajdziemy państwa, których podejście cechuje spora dawka hipokryzji. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy sięgnąć po teoretycznie najbliższych sojuszników, czyli członków NATO. Gdy z jednej strony gardłują oni o potrzebie interwencji w Libii czy Syrii, albo potępiają działania Rosji na Ukrainie, ze świecą szukać chętnych do zaangażowania się u boku Waszyngtonu. Potęga słowa nie przekłada się na żadną realną siłę. A niektórzy za plecami Waszyngtonu krytykują Stany Zjednoczone za realne i urojone krzywdy bądź działania.
W samym zaś Waszyngtonie panuje coraz mniejszy entuzjazm do odgrywania roli globalnego strażaka, który będzie pędził na sygnale do najmniejszego nawet konfliktu bądź kryzysu. Czasy wszechpotężnej Ameryki, jaką znamy z lat 1990-2008 (upadek ZSRR – wojna domowa w Iraku i wybuch kryzysu finansowego), bezpowrotnie minęły. I większość amerykańskiego establishmentu zdaje sobie z tego sprawę. Stany Zjednoczone nadal są najpotężniejszym państwem świata i taki stan utrzyma się przynajmniej przez kilka dekad. Natomiast możliwości jednostronnego działania, angażowania się w liczne marginalne – z punktu widzenia amerykańskiego interesu narodowego – konflikty znacząco zmalały.
Dlatego Polska i inne kraje regionu odczuwają aktualnie spory dyskomfort. Rozumiemy, że rosyjskie działania na Ukrainie to nie zabawa, a plan gry został starannie przygotowany na długo przed aktualnym kryzysem. Oczekujemy, że zarówno USA, jak i kraje Unii Europejskiej (czyt. Niemcy, Francja i Wielka Brytania) podejmą działania zmierzające do powstrzymania Rosji. Nie chodzi o działania wojskowe czy wojnę – wystarczy zdecydowana postawa polityczna i kroki gospodarcze. Jak powiedział Adam Daniel Rotfeld, Rosja zatrzyma się tam, gdzie zostanie zatrzymana. Na razie Europa nie ma zamiaru nigdzie jej zatrzymywać. Dla Stanów Zjednoczonych ten konflikt ma marginalne znaczenie – a i tak robią więcej od Europy.
Niektórzy żywią nadzieję, że po zmianie w Białym Domu, gdy przejmą go Republikanie, Ameryka przestanie się wycofywać i znowu wróci do dawnej aktywności. Zmiana retoryki jest bardzo prawdopodobna, ale czy podobnie będzie z realnymi działaniami? Rzeczywistość ekonomiczna jest taka, a nie inna – niezależnie od tego, czy rządzi Obama, czy Romney. Wiara w wielkie i szybkie zmiany, które uzdrowią finanse USA jest złudna – takie reformy udają się bardzo rzadko, co można prześledzić na przykładzie wielu państw, ostatnio chociażby europejskich. Czy mimo zaciskania pasa poprawiła się znacząco sytuacja w Grecji, Hiszpanii, Francji czy we Włoszech?
Istotna zmiana
Czy zatem jedyną nadzieją na większe zaangażowanie USA jest kontynuowanie rozbudowy bezzałogowych sił powietrznych (drony) i rozwijanie możliwości wykorzystania sił specjalnych? Czyli położenie jeszcze większego nacisku na wzmocnienie tych narzędzi, które w ostatnich latach były intensywnie wykorzystywane podczas licznych wojen – także tych nigdy niewypowiedzianych (jak Jemen czy Somalia).
Jednego możemy być bowiem pewni – żaden hegemon nie oddaje swoich wpływów za darmo. Nie będzie żadnego izolacjonizmu w wykonaniu Waszyngtonu. Dla jednych to pociecha, dla innych wręcz przeciwnie. Niektórzy mają powody do niepokoju, bo trudno będzie liczyć na ewentualne zaangażowanie Ameryki po ich stronie. Koniec darmowych obiadów i tzw. free ridingu (inaczej efektu gapowicza). Ręce zacierają już producenci broni, bo nadejdzie wkrótce czas wielkich żniw – o wiele większych od tych obecnych, które napędza głównie Azja. Gdy do wielu państw dotrze wreszcie to, że powinny przede wszystkim liczyć na siebie, skończy się słodki sen o tanim bezpieczeństwie i praktycznie wirtualnych siłach zbrojnych. Taka już logika stosunków międzynarodowych – to anarchia, w której poczucie braku bezpieczeństwa jest codziennością.
Piotr Wołejko