Izrael trzyma się mocno. Na nic zdały się żądania i prośby prezydenta Obamy dotyczące wstrzymania rozbudowy osiedli żydowskich na terytoriach palestyńskich. Prawicowy premier Netaniahu wytrzymał amerykańską presję. W tych warunkach marzenia o wznowieniu rozmów pokojowych należało uznać za kiepski żart. Zdaje się, że w tym tragikomicznym skeczu nie chce dłużej uczestniczyć Mahmud Abbas (Abu Mazen), przywódca Autonomii Palestyńskiej (fatalne tłumaczenie Palestinian Authority) oraz Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Pojawiły się także pogłoski o możliwym jednostronnym ogłoszeniu przez Palestyńczyków niepodległości.
Abu Mazen to spokojny człowiek, pozbawiony cech przywódczych i charyzmy, który bardziej z przymusu niż własnej woli zastąpił Jasera Arafta jako lidera Palestyńczyków. Nowy prezydent Autonomii oraz lider OWP jest człowiekiem dialogu i kompromisu. Niestety, nie zyskał niezbędnego wsparcia z zewnątrz, aby wykorzystać swoje zdolności i przybliżyć swój naród do zawarcia porozumienia z Izraelem. Amerykanie i Izraelczycy traktowali Abbasa jak popychadło. Wielokrotne upokorzenia i jednostronne działania podważały jego prestiż i powagę sprawowanych przez niego funkcji. Konflikt z Hamasem, który przejął władzę w Strefie Gazy dodatkowo osłabiał Abbasa, dając Izraelowi do ręki wygodny argument – nie wiemy z kim rozmawiać, wśród Palestyńczyków panuje dwuwładza.
Tam, gdzie niektórzy widzą skutki, ja znajduję przyczyny. Przyczyną zwycięstwa Hamasu w wyborach parlamentarnych w styczniu 2006 roku było głównie postępowanie Izraela, a w mniejszym stopniu także skompromitowanie rządzącego dotychczas Fatahu (ugrupowania, z którego wywodzi się Abbas). Jednak Fatah skompromitował się nie tylko korupcją i nepotyzmem, ale również nieudolnymi negocjacjami z Izraelem, które toczyły się w nieskończoność i prowadziły donikąd. Trudno winić Palestyńczyków za to, że po wielu latach zawiedzionych nadziei i braku postępu postanowili oddać głos na alternatywne ugrupowanie. To, że był nim Hamas, Izrael w dużej mierze zawdzięcza własnym działaniom i zaniechaniom.
Obwiniam Izrael za fiasko procesu pokojowego jako stronę silniejszą i zamożniejszą. Izrael nie chciał porozumienia, podejmował kroki jawnie sprzeczne z rzekomą intencją zawarcia pokoju (jak budowa muru, tzw. bariery bezpieczeństwa, wokół terytoriów palestyńskich) i podważał pozycję swego jedynego (po wyborczym sukcesie Hamasu w 2006 roku) partnera po stronie palestyńskiej. Jeśli jednak spojrzymy na sytuację z drugiej strony, zakładając, że Izrael do żadnego porozumienia nie dążył, okaże się, że Izrael realizował cel z żelazną konsekwencją.
Budowa muru czy stała rozbudowa i rozwój osiedli na terytoriach okupowanych, a także osłabianie jedynego lidera nastawionego pozytywnie do rozmów pokojowych to cudowna recepta na pogrzebanie tej idei oraz wzmocnienie sił skrajnie antyizraelskich. Tym samym Izrael kreuje wśród Palestyńczyków niechęć do siebie, którą wyraża m.in. silne poparcie dla Hamasu. Dyskredytując Abbasa, człowieka konsensusu, a wspierając nastroje radykalne, wyrażane przez Hamas, Izrael tworzy obraz Palestyńczyków jako ludzi, z którymi nie idzie się dogadać.
Deklaracja prezydenta Abbasa, jakoby miał on wkrótce wycofać się z polityki może być traktowana jako przyznanie się do porażki, ale także wskazanie palcem na Izrael i Amerykę (która nie zrobiła nic, aby Abbasowi pomóc ani by wpłynąć odpowiednio na Izrael) jako winnych patowej sytuacji. Słowa Abbasa można odebrać także jako blef, postawienie na szali swego autorytetu i pozycji lub ich resztek, żeby zyskać jakieś ustępstwa. Bez względu na osobę Abbasa, która nagle okazała się dla Izraela i Ameryki cenna, perspektywy rozsupłania gordyjskiego węzła palestyńsko-izraelskiego konfliktu wyglądają marnie.
Palestyńczycy być może wkrótce stracą swego lidera i wybiorą na jego miejsce innego kandydata. Pogrążeni w chaosie wewnętrznym nie będą w stanie prowadzić poważnych rozmów. Izrael nie ustępuje nawet o pół centymetra i na żadne rozmowy nie ma ochoty. Natomiast Stany Zjednoczone ponownie okazują się za słabe, aby przywołać swego sojusznika, partnera i utrzymanka do porządku. Wszystkie strony tracą na takim rozwiązaniu, ale tylko dwie z nich mogą cokolwiek zmienić. Trudno wymagać od słabych, biednych i podzielonych Palestyńczyków wyprostowania zagmatwanej sytuacji. Muszą to zrobić Izraelczycy i Amerykanie. Nic nie wskazuje na to, aby nastąpiło to szybko.
Piotr Wołejko