Iran pozostaje w zdecydowanej opozycji do Stanów Zjednoczonych, a wybory prezydenckie przynoszą Barackowi Obamie jasne przesłanie: change denied (odmawiamy zmiany).
Zachód ponownie łudził się, że Iran porzuci asertywną i krzykliwą politykę reprezentującego rewolucyjny beton Ahmadineżada, wybierając kandydata pragmatycznego i bardziej umiarkowanego. Wybór w Iranie jest z resztą bardzo ograniczony, a wyborcy mogą wybierać pomiędzy różnymi odcieniami konserwatyzmu. Nie ma jednak wątpliwości, że żaden dopuszczony do startu kandydat nie opowiadał się za zmianą, której Obama i Zachód oczekują.
Dla Obamy potwierdzenie mandatu Ahmadineżada, do tego w pierwszej turze, oznacza nie lada problem. Wiemy już, że próba nowego otwarcia (przemówienie do Irańczyków na YouTube) zakończyła się fiaskiem bez rozważenia warunków amerykańskiej oferty. Przez najbliższe cztery lata należy spodziewać się kontynuacji dotychczasowej polityki ostrej retoryki i twardej opozycji wobec polityki Stanów Zjednoczonych w regionie.
Odnośnie samych wyborów, zaskakująca jest wysoka przewaga i zwycięstwo już w pierwszej turze Mahmuda Ahmadineżada. Przy frekwencji w okolicach 85 procent urzędujący prezydent otrzymał ponad 62 procent głosów, prawie dwa razy więcej od głównego kontrkandydata, ex-premiera Mira Husejna Mosawiego. Oczywiście trudno stwierdzić, jak wygląda sytuacja w Iranie i jak naprawdę rozkłada się poparcie, ale skala przewagi oraz zwycięstwo w pierwszej turze są zastanawiające.
Wysoka frekwencja teoretycznie powinna sprzyjać Mousawiemu. Pal licho frazesy o młodej populacji niechętnej konserwatywnym absurdom. Liczba Irańczyków, którzy zdecydowali się oddać swój głos, świadczy o ich zaniepokojeniu obecnym stanem państwa, w szczególności gospodarki. Czy rzesza biedniejących, zdegustowanych wyborców popierałaby urzędującego prezydenta, który za to wszystko odpowiada?
Mousawi wstępnie zapowiedział, że nie pozwoli ograbić się ze zwycięstwa. Warto zauważyć, że jeszcze w trakcie głosowania informował, że poparcie dla niego sięga 58-60 procent. Czyż nie tyle zdobył Mahmud Ahmadineżad? Gra nerwów trwa i jeszcze chwilę potrwa, na ulicach Teheranu odbywają się największe od lat, BBC twierdzi, że od Rewolucji Islamskiej, demonstracje.
Trudno uwierzyć w tak zdecydowany tryumf Ahmadineżada, na którego od wielu miesięcy spadały gromy z powodu fatalnego stanu irańskiej gospodarki. W okresie przedwyborczym rząd rozdawał kiełbasę wyborczą, ale czy to wystarczyło, aby zapewnić Ahmadineżadowi aż taką przewagę? Na moje oko, wyniki „wyborów” pokazują, że irański reżim chwieje się w posadach. Stąd decyzja o ustawieniu wyników już podczas pierwszej tury i uniknięcie przedłużenia mobilizacji przeciwników obecnych rządów aż do drugiej tury. Dogrywkę pomiędzy Ahmadineżadem i Mousawim trudniej byłoby ustawić i uzasadnić, a protesty mogłyby być o wiele bardziej poważne niż obecne.
Mówiąc krótko, reżim (establishment religijno-militarny: ajatollahowie, mułłowie oraz Korpus Strażników Rewolucji) uznał, że łatwiej będzie poradzić sobie z protestami po sfałszowaniu pierwszej tury. Spokój zachowywany przez establishment jest zadziwiający, kiedy na ulicach Teheranu wrze. Z drugiej strony, Mousawi jest lojalistą przywiązanym do republiki i jest mało prawdopodobne, aby zechciał ją obalać. Zapewne, kalkuluje Chamenei i spółka, Mousawi wkrótce wycofa swoje obiekcje, a Ahmadineżad zapewni kontynuację obecnego kursu.
Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z moimi przewidywaniami, jeszcze tym razem niezadowolenie rozejdzie się po kościach, a Ahmadineżad będzie twardym orzechem do zgryzienia dla Obamy. Mogą to być jednak ostatnie podrygi zdychającej ostrygi, gdyż wiatr zmiany dotarł do Iranu. Następne wybory prezydenckie, już za cztery lata, powinny przynieść gruntowną zmianę republiki. Irańczycy nie powinni wówczas dać się oszukać po raz drugi. Pokaz siły konserwatystów jest niczym defilady wojskowe na Placu Czerwonym w drugiej połowie lat 80. dwudziestego wieku – za fasadą potęgi rządzących kryje się trup gnijący w szafie.
Piotr Wołejko