Jedna blondynka pyta drugą: to jak się w końcu mówi, Irak czy Iran? Ten niezbyt wybredny żart przychodzi mi na myśl, gdy czytam i słucham kolejnych doniesień o Iranie. Nagonka na Teheran zaczyna przypominać obławę na Irak z lat 2002-03. Nawet scenariusz jest bliźniaczo podobny – nowe dane wywiadu informujące o kolejnych odkryciach, które rzekomo zagrażają stabilności regionu i pokojowi na świecie.
Jak skończyła się nagonka na Irak, nie trzeba przypominać. Warto natomiast przypomnieć, że dane wywiadowcze, z których wywiedziono casus belli, okazały się nie tyle dęte, co absolutnie nieprawdziwe. Dziś Iran stał się chłopcem do bicia, a pętla wokół irańskiego reżimu zacieśnia się. Nawet antyteza Georga W. Busha, prezydent Barack Obama, nie wyklucza opcji militarnej. Obama mówiący językiem Busha? Koniec świata! Na marginesie dodam, że ideolog neokonserwatystów Edward Luttwak nazywa politykę zagraniczną Obamy po imieniu – kontynuacją noekonserwatywnej polityki Busha.Zatem nie tylko słowa, ale również czyny poprzedniego i obecnego lokatora Białego Domu noszą silne znamiona podobieństwa.
Mówiąc już bez zbędnej ironii, mamy obecnie do czynienia z efektowną grą, w której po jednej stronie mamy Iran, a po drugiej (teoretycznie) pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz Niemcy. Dodałem teoretycznie, gdyż w zasadzie tylko połowa szóstki prezentuje w miarę jednolite stanowisko: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja. Wskazana trójka chce zdecydowanych i ostrych sankcji wymierzonych w Teheran. A czego chce pozostała trójka?
Niemcy nie wychylają się i na razie podchodzą do sprawy spokojnie. I nie jest to wyłącznie wynikiem kampanii wyborczej oraz wczorajszych wyborów. Rosja lawiruje jak może, nie chcąc zrobić afrontu Obamie po wycofaniu się z tarczy antyrakietowej, ale jednocześnie nie mogąc pozwolić sobie na otwarte stanięcie po stronie Ameryki i zepsucie dobrych relacji z Iranem. Chiny zaś sprzeciwiają się sankcjom i wolą szerokie negocjacje.
Na początku października przedstawiciele szóstki oraz Iranu spotkają się w Szwajcarii, aby porozmawiać o dzielących je kwestiach. Pomijając retorykę Teheranu i Waszyngtonu (negocjacje o bezpieczeństwie regionu, ani słowa o programie nuklearnym vs. program nuklearny i być może inne sprawy) należy stwierdzić, że wszystko zmierza w kierunku utrzymania status quo. Faworyzowane przez Amerykę, Francję i Wielką Brytanię sankcje gospodarczo-polityczne mają niewielkie szanse wyrządzić Iranowi istotne szkody. Pisze o tym Roger Cohen w dzisiejszym New York Times.
W swoim komentarzu Cohen powołuje się na słowa Raya Takeyha, eksperta z Council on Foreign Relations, który określił sankcje mianem „opcji dobrego samopoczucia„. Coś zostało przyjęte, zadziałaliśmy – może powiedzieć Rada Bezpieczeństwa ONZ. Istnieją jednak dwa problemy dotyczące sankcji. Po pierwsze, dla ich skuteczności państwa szóstki muszą przestrzegać obowiązywania sankcji. Po drugie, Rosja i Chiny zrobią wiele, aby rozwodnić restrykcje i przyjąć dokument „bez zębów”. Robiły już tak wcześniej, zrobią i teraz. Ich relacje z Iranem są ważniejsze od przypodobania się Zachodowi.
Sytuacji nie ułatwiają także Irańczycy, budujący w tajemnicy kolejną instalację nuklearną oraz przeprowadzający aktualnie manewry wojskowe połączone z testowaniem rozmaitych rakiet krótkiego, średniego i dalekiego zasięgu. Teatrzyk pełną gębą. Podbijanie bębenka przez obie strony jest grą obliczoną na to, aby sprzedać się po najwyższej cenie.
Kiedy w 2007 roku izraelskie lotnictwo zniszczyło syryjską instalację nuklearną, Damaszek schował głowę w piasek i udawał, że nic się nie stało. Brak konsekwencji pokazuje, że straszenie przysłowiowym „końcem świata” przy tego typu atakach jest nieuprawnione. Każdy przypadek jest oczywiście inny i należy rozpatrywać go osobno. Czy w wypadku ziszczenia się najgorszego scenariusza, tj. nalotów na irańskie instalacje nuklearne, Iran zareaguje jak Syria? Czy odpowie, jak zapowiadają władze irańskie, atakując np. amerykańskie bazy oraz wojska w pobliżu swych granic, znajdujące się w zasięgu irańskich rakiet?Przy okazji sprostowanie, Iran nie potrzebuje rakiet o zasięgu ok. 2000 km, aby zadać straty Ameryce.
Pojawiają się też inne pytania: czy naprawdę nie można powstrzymać Iranu przed zdobyciem broni jądrowej? Czy Iran posiadający taką broń stanowi zagrożenie dla regionu bądź świata? Odpowiadając na pierwsze pytanie, należy być bardzo sceptycznym. Jeśli reżim irański jest zdeterminowany, żadne sankcje ani naloty nie powstrzymają go w dążeniu do celu. A mówimy o sytuacji idealnej, gdy USA, Wielka Brytania, Francja, Rosja i Chiny współpracowałyby w dobrej wierze, aby Iran powstrzymać. Prawdopodobne jest zatem opóźnienie postępu prac, ale nie zapobieżenie końcowemu efektowi.
Kwestia druga, ewentualne zagrożenie irańską bronią jądrową, wydaje się przesadzone i przejaskrawione. W swym założeniu broń A służy do obrony i powstrzymywania wrogich działań państw trzecich. Wbrew propagandzie, przywódcy irańscy bardzo realistycznie patrzą na świat i geopolitykę. Niektórzy uważają ich za szaleńców, ja widzę w nich zręcznych graczy, którzy całkiem skutecznie poczynają sobie na scenie światowej. Tak jak w przypadku obecnych potęg atomowych, prawdopodobieństwo szaleńczego wykorzystania broni A do zaatakowania innego państwa będzie w przypadku Iranu bardzo niewielkie.
W zasadzie problemem nie jest nuklearny Iran, a konsekwencje „sukcesu irańskiego” dla regionu i dla świata. I o to najpewniej toczy się gra. Jeśli Teheranowi się uda, inni też będą chcieli spróbować. Zamiast zapowiadanej przez Obamę redukcji głowic jądrowych nastąpi proces odwrotny – zwiększenie się ich ilości. Jednak i to nie musi być czymś złym, gdyż posiadanie broni jądrowej generalnie stabilizuje sytuację na świecie i redukuje ilość konfliktów pomiędzy głównymi graczami-posiadaczami broni jądrowej. Względnie przenosi je gdzie indziej, na sojuszników/satelitów głównych potęg, wywołując tzw. zastępcze wojny. Jednak i bez broni A znamy, nawet z najnowszej historii, przypadki takich wojen.
Czy można więc zaryzykować tezę, że wejście przez Iran w posiadanie broni jądrowej pozytywnie wpłynie na Bliski Wschód? W krótkim okresie niekoniecznie, gdyż inne kraje regionu poczują się zagrożone przez wzrost potęgi Iranu. Wówczas spodziewałbym się amerykańskich gwarancji dla arabskich sojuszników Waszyngtonu, czyli rozciągnięcia nad nimi parasola nuklearnego.
Długookresowo należy spodziewać się większej stabilności, a być może także wewnętrznej transformacji irańskiego reżimu. Zniknie bowiem problem (dalece wyimaginowany, ale to nasz – „zachodni” punkt widzenia) „amerykańskiego zagrożenia”. Trudno będzie przedstawiać Amerykę jako wroga zagrażającego istnieniu Islamskiej Republiki. Rządzący Iranem, o ile wcześniej nie zostaną zmuszeni do dokonania zmian, staną przed dylematem legitymizacji ich władzy.
Iran posiadający broń atomową nie jest moim marzeniem. Nie sądzę jednak, aby zdobycie broni jądrowej przez Iran było jakimś kataklizmem. Nie było tak w przypadku Izraela, Indii, Pakistanu czy Korei Północnej. Ziemia dalej kręci się wokół słońca, a nad wrogimi dla ww. państw stolicami nie widzieliśmy atomowego grzyba. Jeśli nie uda się powstrzymać Iranu (na co się zanosi), nie dajmy się zwieść katastroficznej propagandzie. Co więcej, żadnej katastrofy nie będzie także w razie nalotów na irańskie instalacje nuklearne. Każda opcja ma swoje plusy i minusy. Decydenci powinni rozważyć je uważnie. W szczególności opcję militarną, która może okazać się kosztowna finansowo i geopolitycznie.
Zbliżające się rozmowy powinny być okazją do szczerej wymiany poglądów. „Dyplomacja jest po to, aby rozmawiać z wrogiem„, powiedział były minister spraw zagranicznych Francji H. Vedrine, cytowany przez Jana Barańczaka we wstępie do bardzo ciekawego tekstu pt. Nowy Wspaniały Świat. Warto zastosować się do rady Francuza i porozmawiać o Iranie i jego problemach z Irańczykami, zanim podejmie się jakiekolwiek decyzje.
Piotr Wołejko