A miało być tak pięknie. Dwa szczyty europejskie w sprawie kryzysu strefy euro, które odbyły się w ubiegłym tygodniu, miały zapewnić Europie choć chwilę oddechu. Jak zwykle, podjęte decyzje były opóźnione, a w konsekwencji zbyt nieśmiałe, aby Europa przestała poddawać się biegowi zdarzeń, a zaczęła nim kierować. Okres spokoju okazał się bardzo krótki. Już 1 listopada premier Grecji Jeorjos Papandreu zarządził ekonomiczne trzęsienie ziemi, zapowiadając poddanie pod referendum planu reform wymaganych przez UE i MFW, które są warunkiem przedłużenia finansowej kroplówki przez te dwa podmioty.
W co gra premier Grecji?
Chociaż komentatorzy w Europie są w tej sprawie mocno podzieleni, trudno zgodzić się z opiniami pozytywnymi dla Papandreou. Wykazał się brakiem odwagi, kierując się do narodu w tej chwili. Jeśli referendum miało jakikolwiek sens, powinno być przeprowadzone przed pierwszą fazą cięć budżetowych i podwyżek podatków. Wtedy można było pytać Greków, czy godzą się na warunki stawiane przez wierzycieli. Dziś wiarygodność referendum będzie niewielka. Nie czas już na referenda i inne chwyty polityczne. Teraz trzeba wykazać odpowiedzialność i pokazać, czy jest się mężem stanu, czy nie. Papandreou właśnie ten test oblał.
Należy zwrócić uwagę, iż grecki premier w ostatnim tygodniu, podczas negocjacji z europejskimi partnerami, nie wspomniał im o zamiarze przeprowadzenia referendum. Zszokował ich tym pomysłem. Czy już wtedy negocjował w złej wierze, kłamiąc w żywe oczy? Czy może dopiero po drugim, środowym szczycie, zdecydował się na polityczną woltę? Czy to jest poważne? Zresztą w piątek Papandreou może już nie być premierem, gdyż odbędzie się głosowanie nad votum zaufania dla rządu. Większość socjalistyczna się wykrusza, narasta sprzeciw wobec Papandreou w jego macierzystym PASOK. Wkrótce grecki chaos może się jeszcze bardziej pogłębić.
Można mieć poważne wątpliwości, czy Grecja zwróci choć eurocenta z otrzymanej do tej pory od UE i MFW pomocy finansowej. Ot, kolejne dziesiątki miliardów euro wpadły w grecką dziurę bez dna. Szanse, iż społeczeństwo w referendum poprze drakoński plan cięć wydatków i podwyżek podatków są minimalne. Powstaje pytanie, czy Grecy nie pokazują Europie gestu Kozakiewicza.
Ekonomiczna aberracja
Z drugiej strony, jeśli z powodu maleńkiej, jak na skalę globalnej gospodarki, Grecji ma się rozpaść europejska unia walutowa, a Staremu Kontynentowi grozi ciężki kryzys, to dożyliśmy dziwnych czasów. W porównaniu do PKB Unii Europejskiej, wynoszącego ponad 14 bilionów dolarów, grecki dług na poziomie 250 mld euro to pryszcz, z którym UE powinna sobie bezproblemowo poradzić.
Jeśli rzeczywiście jest tak źle, to czas podziękować macherom od inżynierii finansowej, znanym z przyznawania sobie bajońskich premii i bonusów. Sektor finansowy musi wrócić do korzeni, czyli do zapewniania kapitału realnej gospodarce. Na państwa spada natomiast obowiązek powstrzymania tendencji do życia ponad stan, czyli wydawania więcej niż wynoszą przychody budżetowe. Gdy państwa na coś nie stać, to ma dwa wyjścia – nie robić tego albo zrezygnować z czegoś innego.
Piotr Wołejko