Starcie o fotel prezydencki pomiędzy Republikaninem Johnem McCainem a Demokratą Barackiem Obamą zapowiada się jako interesujące z wielu powodów. Obaj kandydaci wygrali nominacje swoich partii, choć nie byli faworytami w tych wyścigach. Jeszcze pół roku temu to Rudy Giuliani czy Mitt Romney mieli zmierzyć się – i przegrać -z Hillary Clinton w listopadowych wyborach. Stąd samo wygranie nominacji przez weterana z Arizony oraz młokosa z Illinois jest sukcesem.
Można powiedzieć, że McCain i Obama są całkowicie różni. Wiek, doświadczenie, kolor skóry oraz styl uprawiania polityki. Ludzie z dwóch różnych generacji, niemalże z dwóch różnych światów, a może nawet z dwóch różnych Ameryk. Obama zyskał w trakcie kampanii sympatię, poparcie a także uwielbienie młodych oraz wykształconych ludzi. To właśnie liczne zastępy młodych wolontariuszy stoją za sukcesem polityka, który w 2004 roku nie zasiadał nawet w Kongresie. Z czasem murem stanęli za nim Afroamerykanie, zapewniając mu zwycięstwa w wielu południowych stanach.
McCain natomiast od lat buduje swój image polityka niepodporządkowanego linii partii, który idzie w polityce za głosem rozsądku oraz twardo trzyma się zasad (choć tutaj fatalnie wypadł jego sprzeciw wobec ustawy zabraniającej tortur, w tym tzw. waterboardingu). Bohater wojenny, polityk bardzo doświadczony oraz – co bardzo istotne – dosyć centrowy. McCain popiera walkę z globalnym ociepleniem, rozwiązanie problemu nielegalnej imigracji poprzez przyznanie imigrantom prawa pobytu, a także jest współautorem znienawidzonej przez konserwatystów ustawy regulującej finansowanie kampanii. Swego czasu McCain brylował również w atakach na bazę swojej partii, co – wraz z kampanią czarnego PR obozu Georga W. Busha – pozbawiło go szans na wygranie republikańskiej nominacji w 2000 roku.
Mimo wielu atutów, ani Obama ani McCain nie są kandydatami idealnymi. Obama jest stosunkowo niedoświadczony, a także ma najbardziej lewicowy dorobek głosowań w Senacie w latach 2005-2007. Daleko mu do kandydata centrum, którego mogą poprzeć wyborcy niezależni. Jednak mało kto przyglądał się legislacyjnemu dorobkowi Obamy, gdyż do tej pory wszyscy podziwiali go jako świetnego mówcę, charyzmatyczną postać zdolną ponieść kilkudziesięciotysięczny tłum. Kiedy bliżej przyjrzymy się Obamie, okaże się, że za hasłem „change” niewiele – póki co – się kryje.
Pod względem współpracy ponadpartyjnej (bipartisanship, upragniony przez wielu Amerykanów) McCain ma się czym pochwalić. Reforma finansów wyborczych to dzieło McCaina i Demokraty Russa Feingolda. Senator z Arizony przygotował także, nieprzyjęty przez Kongres, projekt ustawy imigracyjnej – a przygotował z samym Edwardem Kennedym, senatorem z Massachusetts (który stanął podczas prawyborów za Obamą). Popierając walkę z globalnym ociepleniem, obniżanie podatków oraz reformę imigracyjną McCain jest dobrym kandydatem dla wyborców niezależnych, stanowiących między 1/3 a 2/5 elektoratu. Przeszkodzić może mu w tym częste mylenie bezsensownego uporu z trzymaniem się zasad, czego najlepszym przykładem jest stanowisko McCaina w sprawie wojny w Iraku.
Poza Irakiem oraz niepopularnym prezydentem Bushem (z jego dorobkiem z dwóch kadencji) w McCaina bije jeszcze spowalniająca ekonomia. Problem ten wyolbrzymił sam McCain, kiedy wyrwało mu się, że ekonomia nie jest jego najmocniejszą stroną. Jednak nie jest to także najmocniejsza ani nawet mocna strona Obamy, który w polityce na szczeblu federalnym działa dopiero kilka lat. Żaden z kandydatów nie posiada doświadczenia we władzy wykonawczej, którą najlepiej jest nabyć piastując funkcję gubernatora, stąd można spodziewać się, że obecni i byli gubernatorzy będą najpoważniej rozważani jako kandydaci na wiceprezydentów. Oczywiście, nie ma się co łudzić, że decydujące o zagłosowaniu na Obamę albo McCaina będzie to, kto kandyduje na „najmniej ważny urząd”.
Jak słusznie zauważa dziennikarz Newsweeka i Washington Post Robert Samuelson, wychodzi, iż trzeba zagłosować na McBamę. Obaj kandydaci są dobrzy, ale żaden z nich nie powiedział wprost, jak zamierza rozwiązać najpoważniejsze problemy Ameryki – kosztowny rząd, system emerytalny czy ogromny apetyt na energię. Dla Samuelsona McCain ma jedną prowizoryczną i przypadkową przewagę – według wszelkich znaków na niebie i ziemi Republikanie zostaną zmasakrowani w wyborach do Kongresu, a jednopartyjne rządy w Waszyngtonie nie sprawdziły się w ostatnich dwóch dekadach. Podzielone rządy nie zapewniają dobrego rządzenia, ale mogą ograniczyć złą administrację przez pilnowanie najgorszych instynktów obu partii. Mówiąc wprost – jeśli Demokraci powiększą stan posiadania w Kongresie, McCain powinien wygrać Biały Dom.
Piotr Wołejko