Kilka tygodni po ogłoszeniu przez Baracka Obamę decyzji o wysłaniu dodatkowych 30 tysięcy żołnierzy do Afganistanu na pierwszy plan walki z terroryzmem wysuwa się Jemen. Powiązania z tym krajem to wspólna cecha niedoszłego zamachowcy z lotu Notrhwest do Detroit oraz mordercy z bazy wojskowej Fort Hood. Amerykanie muszą skupić uwagę ne Jemenie, a za uwagą pójdą środki finansowe oraz broń. To pewne.
Biedni i uzbrojeni po zęby
Jemen to jeden z najuboższych państw świata. W dodatku sytuacja będzie się pogarszać. Zdecydowaną część dochodów budżetowych zapewnia eksport ropy, której złoża wyczerpują się. Problemem jest także brak wody pitnej. Populacja ma w najbliższych dwóch dekadach podwoić się, do ok. 40 milionów, a w ciągu trzech dekad nawet potroić, czyli osiągnąć 60 milionów. Mieszankę wybuchową dopełnia słaby rząd centralny, rozdzierające kraj rebelie oraz ogromna militaryzacja społeczeństwa – w Jemenie jest przynajmniej kilka razy więcej broni palnej niż mieszkańców.
Nic dziwnego, że Jemen stał się idealnym miejscem dla terrorystów, którzy nie tylko znaleźli na południu Półwyspu Arabskiego lokalizację dla własnych baz, ale mogli także z łatwością werbować nowych ludzi do swej siatki oraz zdobyć poparcie miejscowej ludności.
Co nagle, to po diable
Po nieudanym zamachu w samolocie amerykańskich linii w Stanach Zjednoczonych zawrzało. Systemowa porażka, jak określił incydent w Detroit Barack Obama bardzo Amerykanów zabolała. Kilkanaście agencji walczących z terroryzmem, miliardy dolarów wydawane na ludzi i sprzęt, gigantyczne bazy danych, wojna w Afganistanie – a do pierwszego od 11 września 2001 roku zamachu na amerykańskiej ziemi było bardzo blisko. Oprócz odkrycia przyczyn wspomnianej porażki w Waszyngtonie zastanawiano się nad odpowiedzią militarną. Może ona jednak przynieść więcej szkód niż pożytku, jeśli nastąpi za szybko i bez odpowiedniego rozeznania.
Z drugiej strony, wspieranie jemeńskiego reżimu może budzić wątpliwości. Po pierwsze, rządzący zajęci są bardziej własnym przetrwaniem niż realnym rządzeniem. Reżim nie należy do najstabilniejszych i trzeba liczyć się z jego upadkiem. Oczywiście nie natychmiast, czyli nie dziś lub jutro. Po drugie, Jemeńczycy prezentują nastawienie roszczeniowe, zainteresowani są pozyskaniem pomocy finansowej, ale trudno spodziewać się, że dobrze ją wykorzystają. Amerykanie mają więc niestabilny, skorumpowany i średnio popularny reżim za swojego głównego sojusznika w walce z rodzimymi i zagranicznymi terrorystami. Brzmi to niezbyt obiecująco i nie wróży wielkich sukcesów.
Kolejka za Jemenem
Osłabione kryzysem finansowym Stany Zjednoczone, borykające się z ogromnym deficytem budżetowym muszą oszczędnie dysponować posiadanymi środkami. Tymczasem wojna w Afganistanie będzie kosztować więcej, w dodatku wymaga udziału większej liczby żołnierzy i wykorzystania dodatkowego sprzętu, a Jemen już czeka na to, aby się nim zająć. O inwazji, takiej jak w przypadku Afganistanu nie ma mowy. Nie można jednak wykluczyć operacji amerykańskich sił specjalnych czy ataków z powietrza (lotnictwo, rakiety z okrętów US Navy czy bezzałogowców).
Jemen to niestety nie koniec. Po drugiej stronie Zatoki Adeńskiej znajduje się Somalia, w której o władzę walczą obecnie dwie radykalne frakcje islamistów oraz słaby rząd tymczasowy. Dwa lata temu Etiopia obaliła świeży reżim tzw. Unii Trybunałów Islamskich, oskarżanych przez USA o wspieranie Al-Kaidy. Radykałowie i terroryści z Somalii nie zniknęli. Ba, jedna z dwóch wspomnianych wyżej grup ogłosiła, że wysyła część swoich bojowników do Jemenu – nowego frontu walki z terroryzmem.
Somalia to przypadek o wiele bardziej skomplikowany niż Jemen. Od początku lat 90. kraj ten, jeśli w ogóle można użyć tego pojęcia w przypadku Somalii, pozbawiony jest jakiejkolwiek władzy centralnej.Większość obywateli żyje w skrajnej biedzie, a poszczególnymi połaciami terytorium rządzą uzbrojeni po zęby watażkowie. Na wybrzeżu zaś rozlokowali się piraci, o których znowu głośniej w światowych mediach z powodu porwania kilku kolejnych statków.
Wyzwanie XXI wieku
Jak poradzić sobie z upadłymi państwami, które stały się bądź mogą się stać doskonałą bazą dla terrorystów? Jak wydźwignąć ze skrajnej biedy miliony ludzi, wyrywając ich z rąk radykałów? Jak poradzić sobie z propagandą islamistów, która skutecznie mami nie tylko biednych analfabetów, ale także wykształconych ludzi, często z bogatych domów i tzw. dobrych rodzin?
Żadne państwo samodzielnie nie poradzi sobie z nation-building, czyli budowaniem państwowości od podstaw. Amerykanie próbowali w Iraku, próbują w Afganistanie i nic z tego nie wychodzi. Czy pod auspicjami ONZ sytuacja byłaby inna? Czy jest w ogóle nadzieja na naprawienie sytuacji w Somalii i Afganistanie? Co jest rozwiązaniem? Bezpieczeństwo, pomoc ekonomiczna – w jakich proporcjach, kto by je zapewniał?
Więcej pytań niż odpowiedzi. Te bowiem wymagałyby nie tylko refleksji, ale kompleksowej współpracy wielu państw. A może lepiej pozostawić upadłych bez jakiejkolwiek pomocy, od czasu do czasu bombardując obozy szkoleniowe terrorystów lub wysyłając siły specjalne na terytoria niczyje? Co będzie bardziej kosztowne, nie tylko w rozumieniu finansowym?
Piotr Wołejko