Amerykańskie media zdają się ulegać tej samej chorobie co francuskie odnośnie wyborów prezydenckich. Wybrały już swoich głównych kandydatów (front-runners) i w większości opisują walkę o partyjne nominacje jako starcie między dwójką, góra trójką rywali. U Demokratów jest to walka między senator i byłą Pierwszą Damą Hillary Clinton oraz wschodzącą gwiazdą amerykańskiej sceny politycznej – senatorem Barackiem Obamą. Z kolei w Grand Old Party (tradycyjna nazwa Partii Republikańskiej) czołową trójkę tworzą były burmistrz Nowego Jorku Rudy Giuliani, weteran z wojny z Wietnamu – senator John McCain oraz były gubernator Massachusetts Mitt Romney. Media ustaliły, że tylko oni liczą się w walce o prezydenturę i o reszcie kandydatów wspominają rzadko.
Może nie jest to wielki błąd, gdyż faktycznie wyżej wymieniona piątka ma największe szanse na zdobycie Białego Domu w 2008 roku, ale przez zbytnie skupienie na „pierwszej piątce” pomija się kilku ciekawych kandydatów. Jednym z nich może być, gdyż swoją decyzję ma ogłosić do końca września, republikanin Newt Gingrich. Wiele osób mniej zorientowanych w amerykańskiej polityce ma prawo nie wiedzieć kim jest, dlatego przypomnę pokrótce jego sylwetkę.
Newt Gingrich nie jest byle kim, gdyż to głównie dzięki niemu Partia Republikańska przełamała czterdziestoletnią dominację Demokratów w Kongresie, datującą się od 1954 roku. Zaproponowany przez niego „Contract with America” (kontrakt z Ameryką) pozwolił odzyskać kontrolę nad Kongresem na kilkanaście lat. Dopiero niechęć wyborców do Republikanów spowodowana wojną w Iraku pozbawiła ich większości w zeszłorocznych wyborach. „Kontrakt” był bardzo nowatorskim i interesującym pomysłem, który polegał na wypisaniu konkretnych przyrzeczeń, które Republikanie zobowiązali się zrealizować. Wiele z tych przyrzeczeń trafiło w gusta (i do serc) wyborców Demokratów i pozwoliło Republikanom przejąć kontrolę nad Kongresem. Co prawda, niektóre sondaże mówią, iż zaledwie 30% wyborców wiedziało o istnieniu „kontraktu”, ale i tak przeszedł on do annałów amerykańskiej polityki.
Kandydatura Gingricha miałaby być skierowana do tych wyborców, którzy pamiętają „dobre czasy” połowy lat 90., kiedy politycy republikańscy zaprowadzili ład i porządek w Kongresie, a przede wszystkim – przywrócili moralność. Jak ironicznie brzmi to dzisiaj, po tylu skandalach związanych z czołowymi politykami Republikanów – w tym i Tomem DeLayem, współtwórcą „kontraktu” i późniejszym liderem republikańskiej większości w Senacie. Gingrich symbolizuje przywiązanie do podstawowych i kluczowych wartości nie tylko w oczach wyborców republikańskich, ale także demokratycznych. Jeśli tylko uda mu się zebrać odpowiedni sztab wyborczy może być czymś więcej niż tylko jednym z wielu pretendentów do partyjnej nominacji. Czy powrót Człowieka Roku 1995 wg magazynu Time jest możliwy? Poza dobrym sztabem będzie potrzebował powrotu nastroju z połowy lat 90., kiedy przewodził swojej partii w drodze po zwycięstwo. Obecna atmosfera wokół Republikanów i prezydenta Busha jest bardzo niesprzyjająca.
Piotr Wołejko