„(…) to Putin, a nie Dymitr Miedwiediew stał za pomysłem polepszenia stosunków z Warszawą. Co więcej, Putin zrozumiał trochę z polskiej specyfiki, pojął że psychologiczna relacja Polaków do Rosjan jest skomplikowana, że to jest coś na kształt syndromu „kocham i nienawidzę. I zrozumiał, że polityką gestów w sferze symbolicznej można w relacjach z Polską sporo uzyskać.” – powiedział w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Dymitr Babicz, komentator rosyjskiej agencji RIA-Nowosti, komentując wyniki wyborów w Polsce.
To niezwykle ważne zdanie umknęło, czego można się było spodziewać, w nawale „ważniejszych” spraw typu: żegnamy Napieralskiego, Kalisz za niego? Kaczyński albo śmierć, itp. Warto się jednak nad wypowiedzią Babicza pochylić, gdyż dotyczy ona nie tylko polskiej polityki wobec Rosji, ale generalnie polskiej dyplomacji.
Z góry uprzedzam, że nie traktuję poważnie twierdzeń, podzielanych przez istotną część rodzimej sceny politycznej, iż Polska stanowi niemiecko-rosyjskie kondominium. W związku z tym, pominę w swojej analizie ten abstrakcyjny pogląd.
Za garść dolarów
Powtórzmy, co powiedział Dymitr Babicz. Twierdzi on, że Putin „(…) zrozumiał, że polityką gestów w sferze symbolicznej można w relacjach z Polską sporo uzyskać”. Czy nie brzmi to znajomo, jeśli weźmiemy pod uwagę stosunki z innym mocarstwem? A jak zachowujemy się w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi? Ostatnio ulega to stopniowej poprawie, jednak miniona dekada to niemalże wasalny stosunek każdego rządu Rzeczypospolitej Polskiej wobec Stanów Zjednoczonych.
Afganistan, Irak, wybór samolotu wielozadaniowego, tarcza antyrakietowa, Patrioty – to główne przykłady, rzekłbym nawet case’y, pokazujące to, jak bardzo zawierzyliśmy Amerykanom, nie żądając w zamian żadnych konkretów. Co ciekawe, to opcja polityczna wzywająca do zwinięcia białej flagi, zaprzestania prowadzenia polityki zagranicznej na czworakach i zakończenia „kłaniania się w pas” obcym mocarstwom prowadziła względem USA politykę według krytykowanych przez siebie zasad. Co więcej, robiła to z pozycji moralnej wyższości nad resztą sceny politycznej, reprezentującej jej zdaniem „Targowicę”, uzasadniając brak jakiekolwiek asertywności wobec USA twierdzeniem, iż strategiczny sojusz z Ameryką jest tego wart.
Każdy rząd, ogłaszając wszem i wobec, że zależy mu na uprzywilejowanych relacjach z USA, przy oczywistej dysproporcji sił i możliwości, skazywał się na rolę proszącego o nadanie przywileju petenta. Gdy minister Sikorski pojechał do Waszyngtonu z pakietem „żądań” w sferze modernizacji uzbrojenia polskiej armii, w stolicy USA uniesiono brwi w zadumie, a następnie odprawiono ministra z kwitkiem i kilkoma przestarzałymi Herculesami, które po dość kosztownym remoncie mogą nam szczęśliwie służyć przez wiele lat.
Dobry, zły i brzydki
Nie uzyskaliśmy nic konkretnego w zamian za udział w misji w Afganistanie, a tkwimy w tym kraju do dziś podporządkowując nasze interesy zmiennej, i do niedawna całkowicie niejasnej strategii Stanów Zjednoczonych. Wyprawa iracka również nie przyniosła nam spodziewanych profitów. Za bycie „strategicznym sojusznikiem” dostaliśmy slogan „You forgot Poland” podczas walki o Biały Dom między Bushem juniorem a demokratycznym senatorem Kerrym. Tarcza antyrakietowa, która przez dłuższy czas była cierniem w oku Rosji, została przesunięta na dalszą przyszłość (druga połowa tej dekady), a Polska zyskała rotacyjny pobyt jednej baterii przeciwrakiet Patriot – w wersji szkoleniowej.
Amerykanom do pozyskania Polski do realizacji amerykańskich interesów wystarczyło kilka komplementów, na które Polacy są bardzo łasi. Nic dziwnego, że tak utalentowany polityczny gracz, jakim bezsprzecznie jest Władimir Putin, dostrzegł tę prawidłowość i postanowił ją wykorzystać dla swoich celów. Najbardziej spektakularnym przykładem zmiany atmosfery na linii Warszawa-Moskwa było porzucenie Litwy na placu boju, gdy ważyły się losy układu Rosji z Unią Europejską. Kilka gestów Putina, spośród których najbardziej pamiętany jest udział w ceremonii ku pamięci obrońców Westerplatte w ubiegłym roku, pozwoliło Moskwie przywrócić relacje z Polską do stanu względnej normalności. Warto pamiętać, że gesty pojawiły się dopiero po wyborach z 2007 roku, w których antyrosyjski PiS został odsunięty od władzy.
Za kilka dolarów więcej
Wydźwięk powyższych akapitów mógłby wprowadzić Czytelnika w fatalny nastrój. Oto obce mocarstwa przy użyciu kilku masek z ładnym uśmiechem rozgrywają swoje interesy kosztem umęczonej Ojczyzny. Należy w tym miejscu poczynić istotne uwagi:
- Po pierwsze, w porównaniu do Rosji i USA jesteśmy krajem słabym i niezbyt ważnym, który musi dostosować swoje interesy do możliwości ich realizacji;
- Po drugie, serdeczne relacje z Rosją nam nie grożą, gdyż mamy zasadniczo odmienne interesy w regionie i w Europie. Stąd powinniśmy współpracować tam, gdzie da się cokolwiek osiągnąć, nie wybrzydzając przy tym na ustrój polityczny panujący w Rosji. Natomiast sprzeciwiać się pomysłom, które nie są nam na rękę;
- Po trzecie, dla Stanów Zjednoczonych nie stanowimy punktu odniesienia i nie będziemy go stanowić (choć innego zdania jest szef Stratforu George Friedman w swojej książce „Następne 100 lat”). Amerykanie wrzucają nas do jednego worka z Europą, Unią Europejską i jako część tej Europy powinniśmy z nimi rozmawiać. Pozycjonowanie się na lidera regionu czy najbardziej proamerykański kraj kontynentu jest bezcelowe i nieskuteczne. Jeśli natomiast chcemy coś w relacjach z USA zyskać, to trzeba to sprecyzować w rozmowach i walczyć. Wymaga to jednak zmiany paradygmatu, według którego „Ameryce się nie odmawia”;
- Po czwarte, polska dyplomacja powoli wychodzi z okresu, w którym pogłaskanie nas po głowie zastępowało twarde efekty rozmów z innymi państwami. Pokazujemy w Unii Europejskiej, że coraz sprawniej przychodzi nam budowanie koalicji blokujących, ale także pozytywnych, nastawionych na stworzenie czegoś, na czym nam zależy. Nie klęczymy już przed USA, w czym pomogło nam zrozumienie (wreszcie!), że dla Ameryki najważniejszy jest teraz Pacyfik i tam skupiają się jej interesy. Pozbywamy się też, opornie to idzie, ale jednak, przekonania o naszej wyjątkowości, predestynującej nas do otrzymywania od innych czegoś za darmo. Nic nam się nie należy, dopóki tego nie wywalczymy. Dziś walczymy korzystając z dyplomatów, traktatów i instytucji, lecz musimy pamiętać, że dyplomacja to przedłużenie wojny, prowadzonej tylko innymi metodami.
Życzyłbym rządowi, dyplomatom i nam wszystkim, aby epoka działania w zamian za ładny uśmiech czy klepnięcie po plecach definitywnie odeszła w przeszłość. Ładne uśmiechy i klepanie po plecach ładnie wyglądają na zdjęciach ze spotkań liderów państw, natomiast za kulisami toczy się normalna walka o interesy. Nie zawsze, a w zasadzie bardzo rzadko, udaje się osiągnąć maksimum. Trzeba to zrozumieć, a tyczy się to głównie opinii publicznej – oceniającej „dzięki” mediom wszystko w kategorii „sukcesu” bądź „klęski”. W dyplomacji króluje stan pośredni, który słabo sprzedaje się w mediach.
Piotr Wołejko