Zmiany na geopolitycznej mapie świata następują szybko, a sytuacja jest dynamiczna. Wczorajsze „gwiazdy” spadają bądź są strącane z firmamentu, ustępując pola kolejnym kandydatom do roli liderów. Taki los spotkał w ostatnim czasie m.in. Iran (o czym pisałem w styczniu br.) oraz Katar (o czym pisałem w kwietniu 2014 r.). Teraz z nieba spada kolejna „gwiazda”, a jest nią Turcja.
Bardzo trudną sytuację geopolityczną Turcji opisywałem jeszcze w sierpniu 2009 r. Ankara czerpała wówczas, i nadal stara się czerpać, korzyści z położenia pomiędzy Europą a Azją, a także – w kontekście energetycznym – między Europą a Rosją. Już w 2009 r. mówiło się o Turcji jako o wschodzącej gwieździe globalnej dyplomacji. Gospodarka rosła jak na drożdżach, predestynując Turcję do uczestnictwa w „bloku” nowych potęg gospodarczych, które zastąpią zgrane już „cegły”, czyli BRIC(S). Obok Turcji nowymi tygrysami były m.in. Meksyk oraz Indonezja. Wróćmy jednak do Turcji, która nie tylko rozwijała się gospodarczo, lecz również prowadziła bardzo aktywną politykę zagraniczną (jej mottem było hasło „zero problemów z sąsiadami”). Turcja skupiała się na poprawie relacji z państwami regionu po to, by zwiększać wymianę handlową i ściągać inwestycje bogatych państw Zatoki. W tym czasie bardzo poprawiły się relacje z Syrią i prezydentem Assadem, z którym dziś Turcy nie chcą mieć już nic wspólnego.
Apogeum wpływów Turcja osiągnęła tuż po Arabskiej wiośnie (2011 i 2012 r.). Nowe władze w Egipcie, bazujące na Bractwie Muzułmańskim, starały się czerpać z doświadczeń Turcji, w szczególności jej premiera Recepa Erdogana i jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Mówiło się nawet o przeniesieniu z Turcji do Egiptu modelu politycznego, który pozwolił na dokonanie transformacji kraju z dyktatury wojskowej do demokracji islamskiej. Niestety dla Turków, tak wyraźne obstawienie jednego konia (Bractwa Muzułmańskiego), do tego słabszego w porównaniu do sił zbrojnych, szybko obróciło się przeciwko Turcji. Już w połowie 2013 r. Bractwo Muzułmańskie w Egipcie znajdowało się w odwrocie, a wywodzący się z jego szeregów prezydent Mohamed Morsi został obalony przez wojskowych. Co gorsze, popieranie Bractwa Muzułmańskiego stanowiło sól w oku głównych graczy Zatoki Perskiej, w szczególności Arabii Saudyjskiej oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Ze zgrozą patrzyli oni na uśmiechniętego Erdogana celebrującego kolejne postępy Bractwa Muzułmańskiego w przejmowaniu władzy w Kairze. Kraje Zatoki zapamiętały ten fakt i choć nie mogły ukarać Turcji tak, jak zrobiły to w przypadku Kataru, to relacje z Ankarą nie wróciły do poziomu sprzed Arabskiej wiosny.
Tymczasem Arabska wiosna wybuchła u progu Turcji – w Syrii. Reżim prezydenta Assada odpowiedział brutalną przemocą na pokojowe protesty, czym z kolei przyczynił się do rozpoczęcia zbrojnego powstania. Z biegiem czasu powstanie to przerodziło się w brutalną wojnę domową, w której dziesiątki, a może i setki grup zbrojnych walczą z Assadem i między sobą. Turcja przyjęła w tej sprawie bardzo kategoryczne stanowisko – Assad musi odejść. W ten sposób postawiła się w kontrze do Iranu, drugiej regionalnej potęgi (i historycznego przeciwnika), dla którego Syria stanowi najcenniejszego sojusznika. Jednocześnie Turcy bardzo powściągliwie przyglądają się wydarzeniom w Syrii, odmawiając zaangażowania militarnego w porządkowanie sytuacji u swego południowego sąsiada. Czasem można odnieść wrażenie, że Turcy wolą ISIS od Kurdów, którzy na północy Syrii, przy granicy z Turcją, toczą zażarte boje z radykałami.
Trochę wcześniej, bo w 2010 r., Turcy znacząco ochłodzili swoje relacje z inną regionalną potęgą – Izraelem. Wówczas premier Erdogan bardzo pryncypialnie podszedł do incydentu na statku Mavi Marmara, który z grupą aktywistów – w tym obywateli Turcji – próbował przełamać izraelską blokadę morską Strefy Gazy. Izraelczycy zachowali się wtedy tak, jak zachowują się zawsze w przypadku konfliktu z Palestyńczykami, czyli w sposób zupełnie niepotrzebny użyli nieproporcjonalnej siły, by nie dopuścić do przełamania blokady. Podczas abordażu Mavi Marmara izraelscy komandosi zabili 9 osób, w tym ośmiu obywateli Turcji. Pisałem więcej o tych wydarzeniach tutaj i tutaj. Koniec końców Turcja i Izrael, długoletni nieoficjalni sojusznicy i najbliżsi partnerzy Stanów Zjednoczonych w regionie, przeszli w stan „zimnego pokoju”.
Zupełnie świeża jest natomiast kwestia układu w sprawie irańskiego programu nuklearnego. Turcja nie tak dawno próbowała aktywnie włączyć się w rozwiązanie tego problemu, pełniąc – bez większego powodzenia – rolę mediatora. Układ został wreszcie zawarty, a Turcja nie odegrała w tym żadnej roli. W ogóle nie była obecna podczas całych negocjacji. To smutna lekcja dla Turcji i innych regionalnych potęg, które mogą rościć sobie prawo do wpływania na wydarzenia w swoim bezpośrednim sąsiedztwie. Gdy przychodzi do rozwiązania naprawdę poważnych problemów, na regionalne potęgi nie zwraca się uwagi. Wszystko załatwiają potęgi globalne.
Podsumowując, pozycja geopolityczna Turcji to w ostatniej dekadzie prawdziwy rollercoaster. Dynamiczny wzrost, osiągnięcie szczytu potęgi, a później szybki zjazd i powrót mniej więcej do punktu wyjścia. Z polityki „zero problemów z sąsiadami” zostały zgliszcza, relacje z dwiema głównymi potęgami regionu – Izraelem i Iranem – są złe, bogate sunnickie państwa Zatoki czują się zdradzone tureckim wsparciem dla Bractwa Muzułmańskiego po Arabskiej wiośnie. Z akcesji do Unii Europejskiej już raczej nic nie będzie. Turcja znowu stała się przedmiotem amerykańsko-rosyjskiej rywalizacji w sferze energetycznej. Nadal jest ważnym, kluczowym członkiem NATO.
A jak będzie za dziesięć, dwadzieścia lat? Czy Turcja odzyska wigor, a sytuacja w jej sąsiedztwie się uspokoi i pozwoli na ekspansję? Czy raczej Ankarę czekają chude lata, obserwacja rozkładu Syrii i delikatnej izolacji w regionie (wrogie relacje z Syrią, chłodne z Izraelem, Iranem, Libanem)?
Piotr Wołejko