„Furia” to bolesne doświadczenie. Wojna podana na tacy, sauté. A więc odstrzelone fragmenty czaszek, pourywane nogi, flaki wylewające się z porozrywanych ciał. Hałas, krew, brud. Podstawowe instynkty, na czele z przetrwaniem, przejmują kontrolę nad człowiekiem. Nie jest już ważne, kim był przed wojną i jakie miał poglądy. Albo podda się instynktom i będzie miał szczęście, wtedy przeżyje, albo nie podda się im i nie będzie miał szczęścia, wtedy zginie. Śmierć może nastąpić w każdej chwili. Zagrożenie może przyjść z każdej strony. Raz człowiekiem targają ekstremalne emocje, innym razem jest z jakichkolwiek emocji wyprany. Ty zabijesz albo zabiją ciebie – system absolutnie zero-jedynkowy. Czasy się zmieniają, zmieniają się rodzaje uzbrojenia, ale wojna, jej przebieg i istota, pozostają takie same. Constans.
Patrząc na próbę pokazania ostatnich tygodni wojny w Niemczech podczas II WŚ cały czas miałem z tyłu głowy to, że na wschodzie Ukrainy nadal trwa taka właśnie wojna. Orgia przemocy i bezsensownej śmierci, której celem jest przesunięcie granicy o X kilometrów w kierunku Y. Wojna, która zmieniła życie setek tysięcy ludzi. To samo, tylko na o wiele większą skalę, dzieje się w Libii czy Syrii (i Iraku). Swoją gehennę przeżywa też Afganistan czy pakistańsko-afgańskie pogranicze. Wojna trwa na wielu innych terytoriach. I nieważne ile razy obejrzy się takie filmy jak „Furia”, wojna z całym jej inwentarzem nie zniknie. Nie ziści się marzenie Johna Lennona, nie zdarzy się moment w historii, w którym wszyscy dadzą szansę pokojowi. Patrząc na wschód Ukrainy warto docenić to, co mamy, nawet jeśli niektórzy mają niewiele. To wszystko można z dnia na dzień stracić. Wystarczy grupka ludzi z bronią i rzeczywistość zamienia się w piekło.
Piotr Wołejko