Złotówka słabnie z dnia na dzień a waluty naszych sąsiadów także tracą na wartości. Europa Środkowa jest traktowana surowo przez zagranicznych inwestorów, którzy wycofują na potęgę pieniądze z rynków wschodzących. Napływ funduszy od inwestorów prywatnych może w ich przypadku spaść nawet do 165 miliardów dolarów w tym roku (w szczytowym momencie, w 2007 roku, sięgały prawie 930 miliardów dolarów).
Pomysły, jak wyjść z kryzysu, są dwa. Pierwszy, zdecydowanie bardziej popularny, polega na wydawaniu ogromnej ilości publicznych pieniędzy. Drugi, niestety nie znajdujący zbyt szerokiego zastosowania, polega na zaciskaniu pasa, oszczędzaniu, pilnowaniu równowagi budżetowej. Większość rządów uważa, że można zasypać gospodarkę pieniędzmi i to ją uratuje. Stąd ciągłe prace i ogłaszanie nowych tzw. bailoutów i stimulusów, czyli pakietów stymulujących gospodarkę.
Sięgając po znaną wypowiedź byłego prezydenta Francji Jacquesa Chiraca, entuzjaści pompowania pieniędzy publicznych w gospodarkę „nie skorzystali z okazji, żeby siedzieć cicho”. W zdecydowanej większości przypadków rządy wydają bowiem pieniądze, których nie mają. Przoduje w tym Ameryka, która po przygotowaniu pakietu stymulującego dla banków i instytucji finansowych (wartego 700 mld dolarów, w rzeczywistości być może i trzy razy tyle) jest na finiszu prac nad kolejnym pakietem, tym razem wartym ok. 800-900 miliardów. Tym samym w kilka miesięcy Waszyngton zapożyczy się na astronomiczną sumę przynajmniej 1,5 biliona dolarów.
Warto przypomnieć, że Stany Zjednoczone są zadłużone na 11 bilionów dolarów, czyli 75 procent własnego PKB. Niby nie ma dramatu, Japonia ma dług wart ok. 180 procent PKB, jednak pomiędzy pierwszą a drugą gospodarką świata istnieje istotna różnica na korzyść Japonii – większość japońskiego zadłużenia jest wewnętrzna, zaś obligacje amerykańskie znajdują się w rękach zagranicznych. Chiny i Japonia posiadają prawie 41 procent ogółu papierów dłużnych Wujka Sama. Ich rentowność jest bardzo niska, a mimo to popyt na nie nie spada.
Wiara w siłę amerykańskiej gospodarki jest ogromna, ale niektórzy spece od finansów ostrzegają, że rynek amerykańskich obligacji jest kolejną bańką spekulacyjną, a inni twierdzą, że wkrótce amerykańskim papierom będzie można nadać status „śmieciowych”. „Stany Zjednoczone obecnie są bankrutem„, mówi Jim Rogers z Funduszu Quantum dodając: „każdy Amerykanin – wliczając w to niemowlęta – ma 35 tys. dolarów długu, który zostanie z niego ściągnięty za pomocą podatków.”
W bardzo prosty sposób szkodliwość podejmowanych dzisiaj decyzji opisał na swoim blogu Jan M. Fijor, specjalizujący się w wolnorynkowej publicystyce ekonomicznej, odpowiadając na wezwania prof. Dariusza Rosatiego do zwiększenia wydatków przez polski rząd: „właśnie oszczędzania powinien się prof. Rosati domagać, a nie rozrzutności. To się zresztą pokrywa z intuicją każdego z nas. Myślę, że gdyby sam prof. Rosati znalazł się w trudnej sytuacji materialnej, to dla ratowania budżetu domowego nie zapożyczałby się na kupno plazmy, nowego samochodu, czy futer dla żony i córki, lecz zacisnął pasa, by oszczędzając wyciągnąć się z tarapatów.„
Fijor dodaje, z czym zgadzam się w 100 procentach, że „pakiety ratunkowe i megakredyty rządowe to gwóźdź do gospodarczej trumny.” Publicysta celnie trafia cytując Marcusa Tuliusa Cicero, który pół wieku przed naszą erą powiedział: „Budżet powinien być zrównoważony, skarbiec pełny, dług publiczny minimalny, arogancja urzędnicza utemperowana a oni sami pod kontrolą. Ludzie muszą się nauczyć, że środkiem ich utrzymania ma być praca, a nie pomoc publiczna.”
Oprócz ryzyka dla poszczególnych państw i ich obywateli, którzy będą musieli spłacać zadłużenie przez wiele lat, pojawia się inne, nie mniej poważne zagrożenie – protekcjonizm, w postaci ekonomicznego nacjonalizmu. Rządy wydające miliardy nie swoich (tylko pożyczonych) pieniędzy coraz chętniej sięgają po retorykę „nasze pieniądze dla naszych obywateli„. Prowadzi to do zmuszania np. banków, którym zaoferowano ogromne wsparcie publiczne, do pożyczania pieniędzy „w kraju”, „własnym obywatelom” i „własnym przedsiębiorcom”. Jest to nic innego jak wprowadzanie protekcjonizmu tylnymi drzwiami.
Zagrożenia wynikające z protekcjonizmu są ogromne. Narastający obecnie ekonomiczny nacjonalizm może stać się rozsadnikiem kryzysu na skalę naprawdę globalną tak, jak w latach 30. była nią niesławna ustawa Smoota-Hawleya, podnosząca cła w Ameryce na kilkanaście tysięcy towarów. Pozostałe państwa zareagowały wprowadzając własne cła, co doprowadziło do redukcji globalnej wymiany handlowej o 75 procent! Zmuszanie banków do pożyczania pieniędzy „wewnątrz” tylko pogłębi kryzys finansowy, gdyż ograniczy – i tak rzadkie i niewielkie obecnie – pożyczki między bankami. Tzw. rynki finansowe może nie wyschną, ale ilość dostępnego kapitału drastycznie spadnie. Dla państw rozwijających byłaby to prawdziwa katastrofa.
Tendencje protekcjonistyczne w sektorze finansowym czy na rynku pracy muszą zostać powstrzymane. Najprostsze i najbardziej popularne recepty, czyli ekonomiczny nacjonalizm, są najgorszymi z możliwych. Aby nie dopuścić do pogłębienia kryzysu należy podejmować dokładnie odwrotne działania – zacieśniać współpracę, utrzymywać wolną wymianę handlową i wolny przepływ pracowników.Jak zwykle jednak, mało jest odważnych premierów, prezydentów czy kanclerzy, którzy powiedzieliby to wprost. Łatwiej przyjąć tchórzliwą postawę, zapożyczać się, zamykać rynek pracy itd.
Przywołując na koniec tekst Jana M. Fijora, więcej niż szkoda, że zamiast po nauki Ludwiga von Misesa sięga się po Johna Maynarda Keynesa. Nie wyjdzie to poszczególnym państwom i światowej gospodarce na dobre.
Piotr Wołejko