Na przykładzie Syrii, gdzie trwa wojna domowa – przy istotnym udziale zewnętrznych aktorów (państwowych i niepaństwowych, regionalnych i międzynarodowych) –można dostrzec ewolucję tego typu konfliktów na przestrzeni ostatnich kilku dekad. Zmiany zmierzają w mało optymistycznym kierunku, chociaż ostateczna ocena nie jest jednoznaczna.
Kto walczy z Assadem?
Syryjska opozycja to termin stricte medialny. Za tym pojemnym banerem skrywa się różnorodne, liczne i ciągle powiększające się grono podmiotów. Mamy różnego rodzaju Rady, Koalicje czy Armie, które próbują przekonać zewnętrznych, głównie zachodnich aktorów, o swojej reprezentatywności i sile. Cel jest prosty – uzyskać wsparcie organizacyjne, finansowe, a najlepiej także militarne. Pozornie to właśnie takie byty zasługują na najwięcej uwagi. Bliższy rzut oka pokazuje jednak, że nie są one głęboko zakorzenione w swoim kraju (zrzeszają bowiem opozycję na emigracji) bądź ich kontrola nad „swoimi” organami terenowymi jest iluzoryczna (przypadek Wolnej Armii Syryjskiej).
W ramach opozycji funkcjonują też inne ugrupowania bądź organizacje, o bardzo różnorodnym rozmiarze, składzie i poglądach (decydują tutaj przynależność etniczna, religijna, klanowa etc.). Do tego dochodzą podmioty zewnętrzne bądź inspirowane przez podmioty zewnętrzne (Jabhat al-Nusra i al-Kaida, Hezbollah i Irańscy Strażnicy Rewolucji szkolący milicje i bojówki). Występują także grupy sterowane przez lokalnych watażków, którzy w konflikcie wewnętrznym grają na siebie, wybijają się na niepodległość bądź dążą do maksymalizacji własnych wpływów (na dziś to bardziej przykład Somalii, Afganistanu i Libii niż Syrii).
Kogo wspierać, z kim negocjować?
Kilka dekad temu sytuacja była znacznie prostsza. Przeciwko władzy występowało zazwyczaj jedno, względnie kilka dużych i dość jednorodnych ugrupowań. Nie było problemu z mnogością interesów, polityk, agend czy zwyczajnych sporów ambicjonalnych. Zewnętrzni aktorzy mogli łatwo zidentyfikować ewentualnych protegowanych i skierować do nich odpowiednie wsparcie. Dziś, nawet jeśli uda się wykreować wewnętrzną opozycję, szanse na to, że stanie się ona jedyną bądź główną siłą są znacznie mniejsze.
Globalizacja dotknęła także tego aspektu życia międzynarodowego, który dotychczas był zarezerwowany raczej dla lokalnych graczy i międzynarodowych potęg. W Syrii o swoje interesy aktywnie zabiegają: Rosja, Iran, Arabia Saudyjska, Katar, Turcja, Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania. Zainteresowane wynikiem konfliktu są Izrael, Jordania, Liban. Główni aktorzy niepaństwowi to Hezbollah i al-Kaida. Wszystkie wyliczenia nie mają charakteru enumeratywnego, tj. nie są zamknięte.
Logiczną konsekwencją fragmentacji opozycji oraz sprzecznych interesów licznych graczy jest konfuzja co do tego, z kim i o czym należy rozmawiać. Nie wiadomo też, kogo można ewentualnie wesprzeć i czy nie obróci się to ostatecznie przeciwko darczyńcy. Stąd wynikają trudności z podjęciem decyzji o wsparciu militarnym opozycji. Między bajki można włożyć oficjalne zapowiedzi, iż pieniądze i broń należy skierować do umiarkowanej części opozycji. Czyli konkretnie, do kogo? Przy braku gwarancji stałości poglądów i możliwej zmianie sojuszy czy orientacji przekazanie broni jest wielce ryzykownym przedsięwzięciem. Może sobie na to pozwolić Katar czy Arabia Saudyjska, ale Zachód już niekoniecznie. Inne zasady, inne interesy, inne ewentualne konsekwencje.
Status quo jednak lepszy?
Rozważając trudności wynikające z fragmentacji opozycji i mnogości ugrupowań uczestniczących w konflikcie dość atrakcyjnie brzmi teza o zachowaniu status quo, jako o najlepszym możliwym wyjściu. Tak zdaje się podchodzić do konfliktu syryjskiego Izrael, dla którego lepszy jest znany wróg (Assad) niż nieznany (a w zasadzie mniej znany, bo można domniemywać, kto nim będzie). Przez jakiś czas wypracowano już przecież pewną pragmatykę postępowania, a to zapewnia przewidywalność. Wpływa to zazwyczaj na obniżenie ryzyka i przez to podnosi poziom bezpieczeństwa.
Obserwując jednak tzw. arabską wiosnę, która zmiotła dobrze zakorzenione reżimy w kilku krajach Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu (Tunezja, Libia, Egipt, Jemen) należy zachować daleko posunięty sceptycyzm co do „opcji status quo”. Arabska wiosna pokazała bowiem, że to, co większość uznawała za pewne i stabilne, nie musi być takie w rzeczywistości. Wspieranie status quo przeciwko zmianie wydaje się naturalnym odruchem, jednak jest potencjalnie niebezpieczne. Lepsze bywa wrogiem dobrego, lecz dobre jest wrogiem złego.
Rozumiem przez to, iż należy dokonywać realnej oceny status quo, a nie opierać się na dobrze ugruntowanych poglądach, opiniach czy dogmatach. Wtedy może się okazać, że fetyszyzowany status quo wcale nie jest taki dobry i korzystny. A że nowy układ niesie ze sobą wiele ryzyk? Normalna sprawa. To także należy poddać analizie, a następnie przedstawiać elastyczne podejście. W kraju, w którym dobiega końca wojna domowa (rebelia) zawsze znajdą się także elementy niezadowolone z nowego ładu. Wiadomo, w jaki sposób można to wykorzystać z zyskiem dla siebie i swoich interesów.
Piotr Wołejko