Od szczytu Rady Europejskiej z 8 i 9 grudnia mija dokładnie tydzień. Nadal rozgrzewa on emocje w Polsce i Europie. Wczoraj w Sejmie odbyły się dwie debaty: o polityce europejskiej oraz nad wnioskiem o odwołanie szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Padło wiele ostrych słów, użyto mniej lub bardziej efektownych figur retorycznych, sięgnięto po stare przemówienia, a właściciela zmieniło pióro, którym śp. Prezydent Lech Kaczyński podpisywał Traktat Lizboński. Dużo formy, treści trochę mniej. O co chodzi w tym całym europejskim zamieszaniu?
Reformy za pieniądze
Zeszłotygodniowy szczyt był kolejnym z cyklu „spotkanie ostatniej szansy”. Celem było wysłanie jasnego sygnału, skierowanego głównie do rynków finansowych, iż Unia potrafi poradzić sobie z problemami finansowymi, a strefa euro się nie rozpadnie. Pomysłem tandemu Merkel-Sarkozy (zwanego też Merkozy), przy czym bardziej była to idea pani kanclerz, były zmiany traktatowe wymuszające większą dyscyplinę budżetową oraz automatyczne sankcje w przypadku jej łamania. Niemcy robią wszystko, by najpierw stworzyć solidne ramy prawne i wymusić reformy, a dopiero potem przystać na finansowanie ich przez niemieckiego podatnika, a – docelowo – przez Europejski Bank Centralny.
W zamian za zgodę na euroobligacje oraz zmianę statusu EBC, by był on pożyczkodawcą ostatniej szansy, Berlin żąda ustępstw pozostałych państw strefy euro. Nie chodzi jednak o kontrolę Niemiec nad budżetami pozostałych państw strefy euro, a o rozsądniejsze zarządzanie finansami publicznymi i kontrolę nad deficytem budżetowym. Jeśli państwa uzdrowią finanse publiczne, balansując przychody i wydatki, nikt nie będzie wpływał na ich decyzje budżetowe, a żadne sankcje nie będą im grozić.
Słusznie natomiast podnosi się kwestię wzmocnienia pozycji Niemiec. Trudno dziś mówić o tandemie Berlin-Paryż, ponieważ Niemcy wyprzedzają Francję o dwie długości. Na tle słabowitych gospodarek państw euro są oazą dobrobytu i stabilności. Siła Niemiec rośnie, zgodnie z podstawowym założeniem teorii realizmu w stosunkach międzynarodowych, ponieważ niemiecka gospodarka jest potężna, silniejsza od pozostałych. Gdy Francja obawia się o swój najwyższy rating, Włochy i Hiszpania stoją na krawędzi niewypłacalności, a Wielka Brytania, do której wrócimy, nie tylko jest poza strefą euro, ale znajduje się w poważnym kryzysie i grozi jej recesja, Niemcy nie mają wielu powodów do obaw o własną gospodarkę. Przetrwała ona pierwszą falę kryzysu i nadal trzyma się bardzo mocno.
Brytyjska odmowa
Wspomniana wyżej Wielka Brytania, główny (anty)bohater szczytu z 8 i 9 grudnia, zdecydowała się wyłamać z unijnej jednomyślności. Premier Cameron, walcząc o jedność własnej partii, eurosceptycznych konserwatystów, a także próbując chronić londyńskie City, zastosował weto i wyszedł z sali obrad przed końcem szczytu. Argumentował, że nie może zgodzić się na naruszenie brytyjskich interesów, a tym byłyby unijne regulacje City, jednego z kilku globalnych centrów finansjery. Cameron z miejsca stał się bohaterem unijnych eurosceptyków, także w naszym kraju.
Nie rozstrzygając, czy ważniejsza była partia czy City, warto przyjrzeć się londyńskiemu światowi finansów. Rzekomo to jedyny funkcjonujący jeszcze motor brytyjskiej gospodarki. Wytwarza między 7,5 a 10% PKB, zatrudnia bezpośrednio i pośrednio ok. 1,5 mln ludzi. To jednak nadal mniej niż nieistniejący niemalże brytyjski przemysł. Podobnie wygląda porównanie ilości podatków, które płaci City i wspomniany wcześniej przemysł. W latach 2002 – 2008, czyli w okresie największego boomu finansowego, City zapłaciło raptem 193 miliardy funtów podatków. Przemysł wpłacił do państwowej kasy 378 miliardów funtów. Tymczasem, gdy wybuchł kryzys, tylko na ratowanie Royal Bank of Scotland podatnicy wyłożyli 45 miliardów funtów, a rozmaite gwarancje rządowe, odpisy, pożyczki itp. na rzecz instytucji finansowych kosztowały podatników 1,19 biliona funtów. Jak czytamy w Guardianie, który powołuje się na książkę akademików University of Manchester, brytyjski podatnik nie czerpie korzyści z funkcjonowania City w jego obecnym modelu.
Powstaje więc pytanie, czy warto było używać weta, dla ratowania tak nieefektywnego sektora gospodarki przed regulacjami, które dopiero powstaną? Na razie nawet zręby tychże regulacji pozostają niejasne. To, co zrobił Cameron, to uniemożliwienie Wielkiej Brytanii wywarcia istotnego wpływu na kształt umów i przepisów europejskich, które tak czy inaczej (pośrednio bądź bezpośrednio) będą dotyczyć również Londynu. Odejście od stołu to żadne rozwiązanie. Nie ma nic wspólnego z odwagą ani racją stanu. Zachowanie Camerona najlepiej opisuje powiedzenie, którego autorstwo przypisuje się wybitnemu francuskiemu mężowi stanu Charlesowi Talleyrandowi: to gorzej niż zbrodnia – to błąd.
Solidarność i federacyjne marzenia
Gdy Europa próbuje znaleźć wyjście ze spirali długów, w jakiej znalazły się państwa strefy euro, w Polsce pojawiła się zadziwiająca koncepcja. Oto polscy eurosceptycy wykuwają nową definicję pojęcia solidarność. Ich zdaniem solidarność oznacza sytuację, w której Polska pobiera z UE dziesiątki miliardów euro, korzysta z dobrodziejstw wspólnego rynku czy strefy Schengen, a w zamian mówi „moja chata z kraja”, czyli odmawia jakiegokolwiek uczestnictwa w rozwiązywaniu pojawiających się problemów. Tą osobliwą postawę broni szerokie spektrum argumentów, od suwerenności począwszy, na biednym kraju, jakim jest Polska, skończywszy. Spieszę wyjaśnić, że solidarność nie polega wyłącznie na braniu, a niezbędnym jej elementem jest także dawanie. Gdy proszą nas o pomoc, nie odwracamy się na pięcie, tylko robimy co w naszej mocy, by wesprzeć potrzebującego.
A propos federacji europejskiej, a nawet tzw. Stanów Zjednoczonych Europy, to jest to bardzo efektowna koncepcja, wcale nie nowa, natomiast niezmiernie daleko jej do realizacji. W przypadku USA, stany nie były niepodległymi państwami narodowymi, korzystającymi w pełni ze wszystkich atrybutów państwa suwerennego. Nawet dwa państwa arabskie, Egipt i Syria, nie potrafiły stworzyć poprzez Zjednoczoną Republikę Arabską jednego państwa, a poprzez federację z Jemenem Zjednoczonego Państwa Arabskiego. Republika istniała niespełna 3 lata i zakończyła żywot wraz z zamachem stanu w Damaszku, a Państwo pozostało tylko na papierze. Federacja nie jest instytucją polityczną, którą łatwo się tworzy, natomiast bardzo łatwo może się ona rozpaść.
Polska droga w zjednoczonej Europie
Mając to w pamięci można dokonać racjonalnej oceny pomysłów federalistycznych, co nie oznacza, że ściślejsza integracja w ramach UE nie jest możliwa. Pytanie, czy i w jakim zakresie stanowi ona odpowiedź na dzisiejsze trudne czasy. Oceniając Unię Europejską i jej problemy warto też zawsze mieć na uwadze to, że nie było i nie ma dla Polski alternatywy wobec UE. (naturalnie powinniśmy więc dbać o siłę unii i naszą w niej pozycję.) Czy chcielibyśmy być dzisiaj poza unią, mając za partnerów Białoruś, Ukrainę i Rosję, jedyne państwa regionu (a zarazem sąsiadów) znajdujące się poza wspólnotą?
Gdy niektórzy podziwiają Brytyjczyków i pytają, dlaczego Polska nie idzie drogą Camerona, zdają się nie dostrzegać oczywistych różnic w sytuacji polityczno-gospodarczej obu państw. Nie jesteśmy Wielką Brytanią. Nie oddziela nas od wszystkich sąsiadów Kanał Angielski (La Manche), nie posiadamy jednej z najbardziej rozwiniętych gospodarek na świecie, o City możemy tylko pomarzyć, tak samo jak o wiarygodności finansowej na poziomie Wielkiej Brytanii. Chociaż więź ta słabnie, Londyn i Waszyngton wiążą specjalne stosunki polityczno-wojskowe, a możliwości militarne Brytyjczyków są wielokrotnie większe od polskich. Dlatego też Polska nie może zachowywać się jak Wielka Brytania, co w żadnej mierze nie oznacza, że nie powinna zabiegać o jak najlepsze z nią relacje.
Piotr Wołejko