Taki horyzont pogłębiania integracji przedstawił w połowie września szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso. Jego zdaniem należy wykonać krok do przodu w obszarze integracji, którego podstawą będzie nowy traktat, a efektem końcowym „demokratyczna federacja państw”.
Więcej współpracy to fakt
Integracja w ramach Unii Europejskiej postępuje nieustannie. W obliczu kryzysu integrują się państwa należące do strefy euro. Dołączają do nich kraje takie jak Polska, która wspólnej waluty jeszcze nie przyjęła, lecz widzi konieczność ustalenia wspólnych reguł dotyczących polityki gospodarczej i wydatków budżetowych. Wspólne ograniczenia mają większą wartość od indywidualnych – budują wiarygodność na poziomie europejskim.
Procedura ściślejszej współpracy znajduje i będzie znajdować coraz częstsze zastosowanie. Eurogrupa szykuje własny budżet, niezależny od unijnego; świetnie działa strefa Schengen; europejski patent, o ile wejdzie w życie, nie obejmie wszystkich członków UE. Niedługo unia zmieni się z organizacji w miarę jednolitej opartej na zapewnieniu swobody przepływu towarów, osób, usług i kapitału w konglomerat grup integrujących się w różnorakich dziedzinach. Trudno dziś przewidzieć, czy taka tendencja spowoduje osłabienie czy wzmocnienie UE – łatwo znaleźć argumenty na poparcie obu hipotez.
Propozycja z kapelusza?
Jak w tej rzeczywistości można umiejscowić propozycję Barroso? Czy chodzi o stworzenie odpowiednika Stanów Zjednoczonych Europy? Trudno wróżyć sukces emulacji modelu amerykańskiego. Inne realia, inny świat. Jednak spróbujmy spojrzeć na federację europejską bez odniesienia do USA (wiem, że to trudne). Jak wyglądałaby kwestia polityki gospodarczej, zagranicznej i obronnej? Federacja powinna nakreślać główne zasady tej pierwszej i przejąć od państw narodowych dwie pozostałe. Jak można wyobrazić sobie federację, w której centrala mówi „A”, a jej część składowa „B”? Nie widać gotowości do takiego stopnia integracji, co dobitnie pokazuje fiasko zarówno Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa oraz Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych. Nadal politykę prowadzą Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Polska, a nie unijna instytucja i baronessa Ashton.
Z drugiej strony tzw. unia fiskalna czy unia bankowa niechybnie zbliżają wspólnotę do federacji. Proponuje się regulacje istotnie ograniczające kompetencje państw oraz instytucji narodowych (w polskim przypadku unia bankowa zmniejszyłaby rolę Komisji Nadzoru Finansowego) i przenosi je na poziom międzynarodowy. Problematyczne wydaje się to, że często kompetencje te „otrzymują” organy o niejasnym umocowaniu prawnym i niepochodzące z demokratycznych wyborów, tj. rozmaite komitety, komisje czy wyodrębnione urzędy. Taka federalizacja postępująca metodą drobnych kroczków niesie wiele zagrożeń. Z tego punktu widzenia dyskusja nad federacją od podstaw, jaką proponuje Barroso, jest korzystnym rozwiązaniem. Można wówczas zwrócić uwagę na mankamenty i niedociągnięcia. Teraz wiele spraw załatwia się niemalże w zaciszu gabinetów czy na „szczytach” niemiecko-francuskich.
Bruksela silniejsza czy słabsza?
Głębsza integracja, której końcowym efektem może, ale nie musi, być federacja to jedna z dwóch alternatyw rozwoju UE. Drugą jest ograniczenie się do pierwotnej misji UE, czyli czterech swobód – przepływu towarów, usług, osób i kapitału, przy jednoczesnym uznaniu, że żadnej integracji politycznej nie uda się osiągnąć. Oznaczałoby to odchudzenie wspólnoty z wielu „ozdobników”, które bardziej robią dobre wrażenie, niż sprawnie funkcjonują. Zainteresowane kraje mogłyby, w ramach już dostępnej procedury ściślejszej współpracy, koordynować działania w rozmaitych dziedzinach, natomiast UE byłaby niejako poza tym. Po prostu, unia oferuje pewne ramy, z których można skorzystać – coś jak kodeks dobrych praktyk czy wzory umów.
Jest jasne, że potężna siła – jaką jest brukselska biurokracja – całą parą pracuje na rzecz federalizacji i dostaje drgawek na myśl o opcji alternatywnej. Dlatego Barroso, jako przedstawiciel unijnego establishmentu, ogłasza debatę nad demokratyczną federacją państw. Warto byłoby poszerzyć zakres debaty i porozmawiać o przyszłości Unii Europejskiej. Jakiej Europy potrzebujemy, jakie rozwiązania są nam potrzebne? Czy wolimy strefę Schengen i program Erasmus, czy dopłaty do przysłowiowego hektara i dotację na głowę każdej krowy? Z punktu widzenia obywatela to dużo ważniejsze od abstrakcyjnych zagadnień jednolitej reprezentacji UE wobec USA, Chin czy Rosji.
Rozmawiajmy poważnie
Dyskusja o Europie jest zawsze ważna. Nie sprowadzajmy jej tylko do 300 miliardów złotych, na które liczymy w nowej perspektywie finansowej. Nie potępiajmy a priori Jose Manuela Barroso za odwagę wystąpienia z wielką ideą. Mężem stanu Barroso nie jest i raczej nie będzie, ale mamy w Europie deficyt takich postaci oraz wielkich idei. Federacja niewątpliwie taką ideą jest. Zasługuje więc na rzeczową i konstruktywną dyskusję.
Piotr Wołejko