„Dla Europy i innych globalnych graczy rozpoczyna się nowa gra. Uprzemysłowione demokracje nie mają już monopolu na decydowanie o losach świata. Kraje „rozwijające się” teraz chcą zaistnieć na światowej scenie. Moim zdaniem tej zmianie sił musi towarzyszyć zmiana globalnej odpowiedzialności. Będzie to kluczowa kwestia w roku 2011 (…)” – napisał w The World In 2011 przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy. Warto pochylić się nie tylko nad powyższym fragmentem, ale nad całym artykułem Belga, ponieważ porusza on wiele istotnych dla przyszłości Europy i świata tematów.
Europa nie do końca zjednoczona
Nowa gra to sprawa oczywista. Niewielu dostrzegało to jeszcze w roku 2000, choć już wówczas Chiny miały za sobą dwie dekady dynamicznego rozwoju gospodarczego, a Indie zacierały wizerunek skostniałego kolosa. Dziś nie ma wątpliwości, że anomalia w postaci dominacji gospodarczej Zachodu (Europy i Stanów Zjednoczonych) dobiega końca. Azja powraca na naturalne dla niej miejsce. Wraz z wzrostem potęgi gospodarczej rośnie jej znaczenie polityczne, a także chęć kształtowania otaczającej ją rzeczywistości międzynarodowej.
W tym nowym świecie pozycja Europy, zjednoczonej Europy, jest dobra. Von Rompuy określa pozycję startową jako korzystną. I podaje dane potwierdzające taką tezę – „Choć stanowimy zaledwie 7 proc. populacji świata, wytwarzamy niemal 22 proc. światowego PKB. Razem jesteśmy pierwszą komercyjną potęgą świata, większą niż USA, Chiny czy Japonia„. Proste równanie, w którym siła gospodarki równa się sile politycznej – stanowiące fundament realistycznej teorii stosunków międzynarodowych – nie znajduje jednak przełożenia w sytuacji, gdy mowa o organizacji międzynarodowej.
Unii brak woli politycznej, aby wykorzystać we właściwy sposób połączoną siłę gospodarczą. Nadal najwięksi, głównie Paryż, Berlin i Londyn, preferują grę pod siebie, za nic mając interesy bloku jako całości. Trudno w ogóle zdefiniować wspólny interes polityczny całej unii, ponieważ państwa członkowskie mają zbyt dużo zbyt odległych od siebie priorytetów. Gdyby spisać na kartce interesy 27 członków UE wyszedłby z tego misz-masz, z którego trudno byłoby wyłowić wspólne stanowisko.
Zastrzegam przy tym, że trudności te nie dotyczą absolutnie wszystkich kwestii. Jakie jednak ma być wspólne stanowisko Unii Europejskiej wobec Rosji czy Chin? Często słychać narzekania, że Rosja rozgrywa unię rozmawiając z niektórymi ponad głowami pozostałych. Jednak to przecież unia daje się rozgrywać – trudno czynić zarzut Rosji (czy komukolwiek innemu), że wykorzystuje okazję.
Przewodniczący Rady Europejskiej zwraca uwagę, że Europa coraz bardziej się integruje, a nowe ramy Traktatu Lizbońskiego sprzyjają ucieraniu wspólnego stanowiska. Brak jednak zgody na wspólne stanowisko w relacjach z partnerami strategicznymi (USA, Kanada, Rosja, Chiny, Japonia, Indie, Brazylia), które to relacje Van Rompuy chciałby wzmocnić, wypełnić je konkretniejszą treścią. Obawiam się, że będą to nadal treści narodowe, a więc francuskie, niemieckie czy polskie, a nie europejskie (unijne). W efekcie UE nadal będzie wypowiadać się z pełną mocą o szlachetnych zasadach i abstrakcyjnych wartościach.
Problemem dla UE może być także dynamiczny wzrost znaczenia G20, organizacji skupiającej największe gospodarki świata. Daleko jeszcze do nazwania G20 rządem światowym, czy nawet globalnym dyrektoriatem, jednak to właśnie na forum tej organizacji przywódcy najważniejszych państw prowadzą dialog i próbują podejmować wspólne działania – na razie dotyczące gospodarki. Kto wie, czy G20 to nie odpowiedź na malejące znaczenie skostniałej Rady Bezpieczeństwa ONZ, która z woli swych stałych członków (głównie Rosji i Chin) twardo broni się przed reformami, w tym bardzo istotną – bo dotykającą reprezentatywności tego gremium – kwestią poszerzenia rady o nowych członków. W ramach G20 spotykają się z grubsza przywódcy tych państw, które widziałyby dla siebie miejsce w RB ONZ.
Twardy orzech do zgryzienia
W tym miejscu należy wrócić do zarysowanej we wstępie kwestii zmiany globalnej odpowiedzialności. Wspomniana zmiana oznacza ni mniej ni więcej tylko dostosowanie obowiązków do aktualnej siły gospodarczej i potencjału politycznego państw rozwijających się. Tłumacząc z dyplomatycznego na nasze, kraje takie jak Chiny, Indie czy Brazylia powinny – jak uważa Zachód (Europa i USA) – w imię wspólnych interesów ograniczyć własne postulaty i ponosić koszty stabilizacji systemu międzynarodowego. Nie chodzi od razu o dołączenie do USA w roli globalnego policjanta, raczej zaś o zwiększenie wysiłków na rzecz rozwiązania problemów takich jak irański program atomowy, bliskowschodni proces pokojowy, konflikt na Półwyspie Koreańskim czy zmiany klimatyczne.
Pytanie, jakie nieuchronnie pojawia się przy tego typu dywagacjach jest następujące: dlaczego Chiny czy Indie miałyby postąpić tak, jak spodziewa się Zachód? Dlaczego miałyby w pełni zaakceptować obecny ład międzynarodowy? Ład, którego zasady stworzyły kraje Zachodu. Aktualna pozycja rosnących potęg przynosi im ogromne korzyści. Nie podważają systemu i czerpią wszelkie profity z jego funkcjonowania, natomiast nie robią wiele, by partycypować w kosztach utrzymania tegoż systemu (powołując się sprytnie na to, że są krajami na dorobku). Chiny bardzo oburzają się na wszelkie sugestie, że zamierzają tworzyć własny, konkurencyjny do obecnie istniejącego, ład międzynarodowy. Gdyby powstał, Chiny i USA (jako główny gwarant teraźniejszego systemu) znalazłyby się na prostej drodze do konfrontacji.
Dotychczasowe doświadczenia dotyczące globalnej, czy też regionalnej odpowiedzialności – a szerzej, ładu międzynarodowego – pokazują, że bardzo trudno doprowadzić do zmiany układu sił w drodze pokojowej. Wojna Trzydziestoletnia i pokój westfalski, wojny napoleońskie i kongres wiedeński, I wojna światowa i traktat wersalski, II wojna światowa i układy w Jałcie i Poczdamie – najistotniejsze zmiany następowały po tragicznych, często wieloletnich wojnach. Czy tym razem uda się przewartościować udziały poszczególnych potęg w inny sposób?
Piotr Wołejko