W Wielkiej Brytanii zaistniała konieczność powołania pierwszej od II wojny światowej koalicji, ponieważ wyborcy nie przyznali żadnej partii wystarczająco silnego mandatu do samodzielnych rządów. Do stabilnego jednopartyjnego gabinetu zabrakło Konserwatystom nieco ponad dwudziestu głosów. Zawarta kilkadziesiąt godzin temu koalicja z Liberalnymi Demokratami każdego dnia będzie przechodzić test spójności i sprawności (albo odwrotnie).
Zawieszony parlament – argument redaktora Szostkiewicza
O powstałym w wyniku takich wyborów parlamencie (w których żadna partia nie może samodzielnie stworzyć rządu) mówi się, że jest zawieszony (hung parliament). Dla Brytyjczyków to sytuacja dość dziwna, gdyż system wyborczy – ordynacja większościowa, okręgi jednomandatowe – pozwala zazwyczaj zwycięskiej partii sformować stabilny, cieszący się trwałym poparciem większości gabinet. Zwycięska partia może swobodnie realizować swój program wyborczy. I za to większość jest rozliczana w kolejnych wyborach. Rządzący mogą być pociągnięci do odpowiedzialności za efekty własnych działań albo zaniechań.
Skoro jedna partia może rządzić samodzielnie, nie ma konieczności zawierania koalicji z innymi ugrupowaniami. Nie ma więc potrzeby godzić się na rozmaite kompromisy, wycofywanie się z własnych propozycji w imię zdobycia większości głosów w izbie. Wielu publicystów, głównie z kontynentalnej części Europy, zdaje się nie dostrzegać ewidentnych zalet ordynacji większościowej i okręgów jednomandatowych. Jednym z nich jest Adam Szostkiewicz z Tygodnika Polityka, który w swoim komentarzu zatytułowanym „Powiesili parlament„, opublikowanym w nr 20 z dn. 15 maja 2010 r., stwierdza, iż:
„Wobec wyzwań XX w. i możliwości Internetu brytyjski system okazuje się coraz bardziej archaiczny. Z perspektywy europejskiej widać to od dawna, teraz dostrzegli to też na Wyspach. I może to dlatego powiesili parlament, aby odwiesić demokrację„.
Dla Adama Szostkiewicza ważniejsze od sprawnego rządu i realizacji jednego, spójnego programu wyborczego jest ucieranie kompromisów, a polityczne targi są do przełknięcia – jako cena, którą trzeba zapłacić za większą reprezentatywność i „sprawiedliwość” systemu wyborczego. Adam Szostkiewicz ubolewa, iż liberałowie Nicka Clegga – trzecia siła w obecnej polityce brytyjskiej – zdobyli tylko o sześć procent głosów mniej niż odchodząca po 13 latach Partia Pracy Blaira i Browna, jednak w przeliczeniu na mandaty (57:258) okazała się karłem, a nie czarnym koniem.
Spojrzałem więc szybko na wyniki poprzednich wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii i dostrzegłem zadziwiającą prawidłowość. Liczby przemówią najlepiej (nazwa partii/rok wyborów, zdobyte mandaty, ilość głosów, procent zdobytych głosów:
Grafika: własna; źródło danych: Wikipedia
Jak widać, Liberałowie od lat otrzymują w miarę stabilne poparcie, które nie przekłada się na proporcjonalną reprezentację w Izbie Gmin. Zdobywają dużo głosów, jednak w niewielu okręgach potrafią pokonać rywali z Partii Pracy albo Partii Konserwatywnej. Problemem jest tutaj nie ordynacja większościowa i okręgi jednomandatowe, a tworzenie okręgów wyborczych i manipulowanie ich granicami (tzw. gerrymandering). Dla demokracji niebezpieczne są okręgi, w których jedna partia ma zawsze zdecydowaną przewagę nad innymi i może wystawić kogokolwiek z pewnością, że zostanie on wybrany.
Już pięć lat temu Liberałowie uzyskali bardzo dobry wynik, który nie przełożył się na większą ilość miejsc w Izbie Gmin. Trudno jednak mówić o porażce Nicka Clegga w niedawnych wyborach. Oczywiście, dla tych, którzy patrzyli na słupki poparcia dla partii oraz czytali (niewielu oglądało) o świetnych debatach przedwyborczych lidera Liberałów, wyniki wyborów mogły być szokujące. Ci, którzy patrzyli na sondaże dot. okręgów wyborczych wiedzieli zaś, że Clegg jest gwiazdą medialną, natomiast cudu przy urnach nie będzie. I nie było.
Do przyjaciół Brytyjczyków
Nie byłoby także rozmowy o radykalnej reformie systemu wyborczego, której domaga się (ze swojej pozycji jak najbardziej słusznie) Nick Clegg, gdyby nie fakt, że Torysom zabrakło niespełna 30 mandatów do samodzielnych rządów. Cytowany wyżej Adam Szostkiewicz z Polityki jest jak najbardziej za przeniesieniem na drugą stronę Kanału kontynentalnego wzorca wielomandatowych okręgów wyborczych. I tutaj, taka ostatnio moda, zwracam się bezpośrednio do Brytyjczyków: nie idźcie tą drogą! Nawet z Ludwikiem Dornem i Sabą, nie idźcie tą drogą!
Wystarczy spojrzeć na polską scenę polityczną, na której od przywrócenia demokratycznych wyborów nie udało się stworzyć jednopartyjnego rządu większościowego. Nie udało się stworzyć stabilnej koalicji. Nie udało się żadnej partii zrealizować własnego programu wyborczego, ponieważ zawsze konieczne były kompromisy, ustępstwa etc. Spójrzcie także na Izrael, gdzie rządy zazwyczaj w krótkim okresie czasu się zużywają i dokonują żywota, a zwycięzca wyborów z trudem zdobywa więcej niż 1/4 mandatów w Knessecie.
Zmiana systemu wyborczego na ten znany z Polski czy Izraela oznacza brak odpowiedzialności polityków i ustanowienie im wspaniałego alibi na nie realizowanie programu wyborczego – koalicjant nie pozwala, musieliśmy pójść na kompromis. W efekcie, partie mało obchodzi przygotowanie realistycznego programu, gdyż jest on niepotrzebny, skoro i tak konieczna będzie koalicja. Co więcej, w polskim czy izraelskim systemie politycznym znacząco wzrosła waga ugrupowań niewielkich, często radykalnych albo broniących interesów określonych grup interesu. Ceną za koalicję z taką partią, a jest to nierzadko niezbędne dla sformowania rządu, jest realizacja postulatów zdecydowanej mniejszości.
Jeśli rzeczywiście chcecie słabych rządów, które z definicji nie będą mogły realizować programu jednej partii, śmiało dokonujcie reformy własnego systemu wyborczego. Sami musicie zdecydować, czy „sprawiedliwość”, tj. reprezentatywność jest cenniejsza od stabilności rządu oraz możliwości rozliczenia rządzących w następnych wyborach. Koalicji nie ma jak rozliczyć, a zrzucaniu winy za niepowodzenia na partnera koalicyjnego nie ma końca.
Wierzę w Wasz zdrowy rozsądek i poczucie odpowiedzialności za państwo. Wierzę, że nie zafundujecie sobie słabej władzy i nie pójdziecie za namowami kontynentalnych ekspertów oraz publicystów. Sprawnego mechanizmu, gdy przytrafią się pewne usterki, nie zmienia się, lecz reperuje. Wasz system dowiódł swojej skuteczności (w przeciwieństwie do naszego bądź izraelskiego – przed którym ostrzegają sami Izraelczycy) i jeśli wymaga poprawek, dokonajcie ich. Nie ma potrzeby wylewać dziecka z kąpielą i przeprowadzać radykalnej reformy.
Zakończę stosując retoryczny chwyt Adama Szostkiewicza: polski system wyborczy, wobec wyzwań XXI w. okazuje się coraz bardziej archaiczny. Z perspektywy anglosaskiej widać to od dawna, dostrzegają to także wyborcy w Polsce. I może dlatego mityczne okręgi jednomandatowe zyskują ich poparcie i nadszedł czas, aby odwiesić demokrację.
Piotr Wołejko