Zeszłotygodniowa wizyta wiceprezydenta Joe Bidena w Izraelu okazała się dla niego dość przykra. Biden przywiózł ze sobą zapewnienia o nieustającym poparciu dla bezpieczeństwa Izraela, a także zamierzał zachęcić Izrael do kontynuowania procesu pokojowego z Palestyńczykami. Zamiast ciepłego powitania Biden musiał zmierzyć się z ogłoszeniem przez ministerstwo spraw wewnętrznych planów budowy nowych domów we Wschodniej Jerozolimie, której aneksji przez Izrael ponad cztery dekady temu nikt nie uznaje.
Tłumaczenia premiera Netaniahu, że nic nie wiedział o planach tak kluczowego ministerstwa jak resort spraw wewnętrznych należy uznać za komiczne. Co z tego, że ministrem jest członek ultrareligijnej partii Szas, a nie ugrupowania Netaniahu – Likudu? Są tylko dwie alternatywy, obie dla premiera kompromitujące: albo nie wie, co się dzieje w jego rządzie, albo świadomie kłamie, próbując załagodzić sytuację. Trudno nie dostrzec także, iż polityka Netaniahu wobec osadnictwa na terytoriach okupowanych jest bardzo konsekwentna – wspiera on osadników jak tylko może.
Na początku swej kadencji prezydent Obama miał ambitny plan ożywienia dogorywającego procesu pokojowego w Palestynie. Słusznie uznał, że przedłużający się konflikt pogarsza strategiczną pozycję Ameryki w regionie, podsyca antyamerykańskie nastroje i alienuje arabskich (ale nie tylko) sojuszników. Jednoznaczne opowiadanie się za Izraelem, którego świadkami byliśmy przez znaczną część prezydentury Busha, nie przyniosła Stanom Zjednoczonym istotnych zysków. Wręcz przeciwnie, Amerykanie prowadzili politykę bliskowschodnią pod Izrael, realizując de facto interesy i priorytety Izraela – nie własne.
Supermocarstwo, wspierające Izrael gigantycznymi pieniędzmi i zapewniające mu pełne polityczne wsparcie, jest w rzeczywistości zaskakująco bezradne wobec poczynań Izraela, które są sprzeczne z interesami Ameryki. Dla Waszyngtonu ważne jest uspokojenie sytuacji na Bliskim Wschodzie, a nie jej zaognianie. Wystarczy spojrzeć, jak administracja Obamy broni się rękami i nogami przed izraelską presją militarnego rozwiązania problemu irańskiego programu atomowego. Taki krok na dłuższy czas zabetonowałby sytuację w regionie, wzmacniając twardogłowych mułłów rządzących w Teheranie.
Po powrocie Bidena do domu administracja Obamy, słusznie, wyraziła oburzenie sposobem potraktowania wiceprezydenta w Izraelu. Ośmieszony został nie tylko Biden czy wysłannik Obamy w regionie George Mitchell, ale sam Obama, który wielokrotnie domagał się wstrzymania budowy nowych domów na palestyńskich ziemiach. Jedyne, co do tej pory Obama zdołał wywalczyć, to 10-miesięczne wstrzymanie budowy nowych osiedli na Zachodnim Brzegu. Jest ono jednak obwarowane tyloma wyjątkami, że prace konstrukcyjne mogą trwać w najlepsze. Poza tym, co to jest dziesięć miesięcy?
Teraz w Waszyngtonie trwa, czego można się było spodziewać, atak na Obamę za zbyt ostre przyjęcie policzka, jaki wymierzyli mu Netaniahu i jego ultraprawicowi koalicjanci. Prezydent, zamiast nadstawić drugi policzek, postawił się – na razie poprzez swoich urzędników. Jednak atak się rozwija, przyłączają się do niego publicyści i kongresmani. Odnoszę wrażenie, że obecny spór z Izraelem, który (także za pośrednictwem swoich amerykańskich przyjaciół) uderzył w tony osłabienia sojuszu z Ameryką i stawiania na Arabów zamiast na Żydów, może mieć kluczowe znaczenie dla bliskowschodniej polityki Obamy.
Prezydent poddawany jest silnej presji, aby wycofał się z krytyki Izraela i zmienił swoje stanowisko wobec procesu pokojowego. Obama słusznie wywiera nacisk na Izrael, nie zaś na Palestyńczyków, gdyż karty na miejscu rozdaje wyłącznie Jerozolima. Ustępstwo prezydenta, po raz drugi w sprawie osiedli na ziemiach palestyńskich, może mieć istotne konsekwencje – zniechęcony walką z Izraelem i proizraelskim lobby Obama może porzucić swoje wcześniejsze plany i przyjąć stanowisko Izraela, że żadne rozmowy nie mają większego sensu i prowadzą donikąd.
Prezydent Bush przez dwa lata pierwszej kadencji próbował postawić się Izraelowi i mieć własne zdanie, ale w końcu odpuścił. Efektem było de facto przyjęcie przez Izrael amerykańskiej polityki na Bliskim Wschodzie. Rozpoczęte wówczas niekorzystne procesy mogą być kontynuowane, jeśli także Obama ugnie się pod presją, jakiej jest aktualnie poddawany. Koszt porzucenia własnych interesów może być dla Ameryki bardzo wysoki:
1. Pogorszy się pozycja strategiczna USA w regionie, gdyż Waszyngton opowie się wyraźnie po jednej ze stron konfliktu. Nawet najwyżsi dowódcy amerykańskich sił zbrojnych zaczynają otwarcie przyznawać, że amerykańska polityka na Bliskim Wschodzie utrudnia wykonywanie zadań wojsku, a nawet powoduje wzrost zagrożenia dla życia żołnierzy.
2. Arabscy sojusznicy Ameryki mogą się od niej dystansować. Nie tylko muszą się jednak liczyć z presją własnych społeczeństw, ale także w ich oczach Obama straci wiarygodność.
3. Wzmocni się pozycja Iranu, który gra na zwycięstwo po obu stronach – izraelskiej i palestyńskiej – radykałów niezdolnych do jakiegokolwiek porozumienia. Irańczycy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że z Hamasem nikt nie będzie rozmawiał. Jeśli po stronie izraelskiej u władzy także znajdą się radykałowie, szanse na porozumienie będą nikłe. Konflikt będzie trwał, a pomiędzy Ameryką a arabskimi krajami regionu nie będzie zbyt bliskich relacji. Efekt: większa swoboda manewru dla Iranu.
4. Nadal będzie istniała główna przyczyna arabskiego i muzułmańskiego antyamerykanizmu. Podjęte przez Obamę działania, aby poprawić wizerunek USA w świecie muzułmańskim zostaną spisane na straty.
5. Obama straci wiarygodność, jeśli wycofa się z jednego z kluczowych projektów własnej polityki zagranicznej, zmieniając stanowisko o 180 stopni.
6. Nawet porzucenie przez Obamę forsowania procesu pokojowego nie poprawi jego wizerunku w Izraelu, gdzie jest uważany za skrajnie antyizraelskiego. Jeśli teraz lub w najbliższej przyszłości wycofa się ze swoich planów nie napotka aplauzu, a pogardę.
Czy opłaca się ustąpić Izraelowi i proizraelskiemu, prawicowemu lobby w Stanach? Obama decyzję musi podjąć sam. A potem zmierzyć ze wszelkimi jej konsekwencjami.
Piotr Wołejko