Wczoraj w Dzienniku ukazał się bardzo interesujący artykuł na temat stanu przygotowania amerykańskiej marynarki (i wojska w ogóle) do hipotetycznego konfliktu z Chinami. Główną tezą tekstu Konrada Godlewskiego była konieczność wzmocnienia sojuszniczych więzów z japońskimi Siłami Samoobrony oraz wypracowanie skuteczniejszych mechanizmów współpracy. Ostatni akapit, wskazujący na utrzymywanie przez Pentagon „przyjaznych stosunków” z chińską armią należy uznać za pobożne życzenie. O ile starania Amerykanów mogą być prawdziwe (w chwili obecnej), to Chińczycy nie mają żadnego powodu, aby fasadową przyjaźń przekuć w trwałe uczucie.
Współpraca amerykańsko-japońska w obliczu rosnącej potęgi Chin jest niezbędna dla utrzymania względnej równowagi w regionie. Co prawda alarmistyczną tezę artykułu z Dziennika – o bardzo poważnym zagrożeniu – warto traktować na chłodno, faktem jest, że Chiny mają potencjał, który mógłby zirytować Stany Zjednoczone i opóźnić ich militarną interwencję. Największym kłopotem dla Pentagonu może być zdolność ChRL do zestrzeliwania satelitów na orbicie Ziemi – oznaczałoby to groźbę utraty „widzenia” nie tylko ruchów wrogich wojsk, ale także pola walki. Jeśli Amerykanie zostaliby „uziemieni” nawet na kilkadziesiąt godzin, Chiny mogłyby bez problemu zdobyć Tajwan i postawić Waszyngton przed faktem dokonanym. Aby temu zapobiec, Ameryka delikatnie wspiera propozycję premiera Shinzo Abe, który chce zmiany japońskiej konstytucji. Jest to warunek sine qua non posiadania przez kraj Kwitnącej Wiśni prawdziwej armii, tj. armii zdolnej do prowadzenia działań wojennych.
Obecnie bowiem artykuł 9 narzuconej przez Amerykanów po II wojnie światowej pacyfistycznej konstytucji zakazuje posiadania przez Cesarstwo Japonii armii oraz proklamuje pacyfizm i całkowite wyrzeczenie się prowadzenia wojny ofensywnej. Z tego powodu do zeszłego roku w Japonii nie istniało nawet ministerstwo obrony, do pozycji którego została wyniesiona – przez premiera Abe – dotychczas zajmująca się Siłami Samoobrony Agencja Obrony. Był to pierwszy krok zmierzający do stworzenia prawdziwej armii. Prawdziwej należałoby ująć w cudzysłów, gdyż Japonia przeznacza 6 procent swojego PKB na wydatki militarne i posiada blisko 250 tysięczną, świetnie wyekwipowaną i wyszkoloną armię. Nie może jednak używać jej poza granicami kraju.
Wczoraj premier Abe zdecydował o podjęciu drugiego kroku, tym razem dotyczącego konstytucji. „O tym, czy ich kraj oficjalnie będzie mógł mieć wojsko, zadecydują Japończycy w referendum większością głosów. Jednak nie wcześniej niż w 2010 r.” – stwierdza ustawa przyjęta przez izbę wyższą parlamentu. Badania opinii publicznej pokazują, że Japończycy są skłonni poprzeć zmianę pacyfistycznej konstytucji. Przeciwna jest natomiast większa część opozycji, zwłaszcza lewicowej. Batalia o zmianę ustawy zasadnicznej może być trudna, ale rządząca konserwatywna LDP powinna odnieść sukces.
Co to będzie oznaczało dla Japonii i dla Dalekiego Wschodu? Cesarstwo na nowo stanie się globalnym graczem na scenie międzynarodowej. Dotychczas było raczej ekonomiczną potęgą i politycznym karłem, skupiającym się na przeznaczaniu pieniędzy na różnorakie cele. Z prawdziwą armią Japonia powróci na miejsce, które jej się po prostu należy. Waszyngton znajdzie w Tokio jeszcze wierniejszego sojusznika, a wszystko przez obawy powodowane przez dynamiczny rozwój Chin. Retoryka Pekinu – wraz z biciem kolejnych rekordów ekonomicznych – będzie coraz ostrzejsza, a za słowami mogą wkrótce pojawić się czyny. Pekinowi bardzo pasowała „karłowata Japonia”, dlatego ChRL bardzo chłodno przyjęła zawarcie faktycznego sojuszu japońsko-australijskiego. Po zmianie konstytucji oś Tokio-Waszyngton-Canberra nabierze realnych wymiarów i powinna stać się przeciwwagą dla Chin.
Piotr Wołejko