Barack Obama nie zamierza odwiedzić Polski w ramach swojej podróży do krajów, które są kluczowe do amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego. Demokratyczny kandydat na prezydenta uda się do Izraela, Jordanii oraz Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji. Polscy politycy są niemile zaskoczeni. Wielu z nich chciałoby rzec, powtarzając za prezydentem Bushem: You forgot Poland.
Prawda jest jednak taka, że Polska nie jest krajem kluczowym dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Jesteśmy jednym z wielu członków NATO i choć nasi żołnierze, proporcjonalnie, dają z siebie więcej w ostatnich wojnach (Irak, Afganistan) od Niemców i Francuzów, pozycja Warszawy względem Berlina, Paryża (o Londynie nie wspominając) nie zwiększyła się. Ktokolwiek zasiądzie w Gabinecie Owalnym w styczniu 2009 r., kluczowe decyzje będzie podejmował po konsultacjach z przywódcami trzech najważniejszych europejskich sojuszników. W tej trójce nie ma miejsca dla Polski.
Czy powinniśmy obawiać się marginalizacji, jeśli Obama będzie 44. prezydentem USA? A czy nie jesteśmy marginalizowani już dzisiaj? Prezydent Bush nie pofatygował się do Warszawy w swojej pożegnalnej wizycie do Europy. W zamian za zaangażowanie w Iraku i Afganistanie oraz wybór F-16 w przetargu na myśliwce wielozadaniowe nie otrzymaliśmy zbyt wiele. Nie staliśmy się nie tylko kluczowym, ale nawet jednym z głównych sojuszników Waszyngtonu. Zdają sobie z tego sprawę rządzący w Polsce, domagając się dodatkowych gwarancji bezpieczeństwa oraz dofinansowania modernizacji polskiej armii. Jest to jednak podejście dość naiwne, gdyż uzyskanie tychże gwarancji, skoro jesteśmy członkiem NATO, jest praktycznie niewykonalne.
Jak to jest z amerykańskim podejściem do Polski? Z jednej strony widoczne lekceważenie (może częściowo mimowolne i nieświadome), a z drugiej propozycja umieszczenia w Polsce elementów tarczy antyrakietowej. Wybór Polski to, bądź co bądź, nobilitacja dla naszego kraju. Równie dobrze Amerykanie mogli poprosić inne państwa, a wybrali nasz kraj. Czy to odwdzięczenie się za Irak i Afganistan, za nasze – spore, jak na nasze możliwości – zaangażowanie po stronie Ameryki w XXI wieku? Nie da się ukryć, że umieszczenie strategicznej dla Stanów Zjednoczonych infrastruktury wojskowej na terytorium Polski to znak, że jesteśmy dla Ameryki ważnym partnerem. Jest to także, z punktu widzenia administracji Busha, ta dodatkowa gwarancja bezpieczeństwa dla Polski.
O ile jednak tarcza jest z punktu widzenia Ameryki extra gwarancją, z punktu widzenia Polski niesie ona ze sobą dodatkowe zagrożenia. Racjonalne są więc żądania sfinansowania systemu obrony przeciwrakietowej, tym bardziej, jeśli Rosjanie otwarcie mówią (zresztą, i tak by to zrobili – jest to zwyczajna praktyka) o wymierzeniu w tarczę swoich rakiet. Problem w tym, że jeśli prezydentem zostanie Barack Obama, projekt tarczy antyrakietowej najpewniej pójdzie w odstawkę, a Polska stanie się jednym z wielu „średnich” sojuszników, którzy mogą tylko marzyć o statusie jakim cieszą się choćby Jordania czy Egipt.
Obama, którym zachwyca się lewicowa część Europy, zapewne nie będzie dla Polski robił zbyt wiele. Należy spodziewać się raczej, że z dwóch powodów skupi się na własnym podwórku, czyli na sprawach wewnętrznych. Po pierwsze, skala problemów jest ogromna, a wiele z nich to sprawy wręcz palące. Po drugie, Obama nie ma wielkiego doświadczenia międzynarodowego i wiele wskazuje na to, że pójdzie śladem Georga W. Busha z początków pierwszej kadencji, kiedy to obecny prezydent nie angażował się mocno w sprawy świata. Istnieje wreszcie trzeci powód, dla którego Obama może ograniczyć aktywną rolę Ameryki w świecie – chcą tego wyborcy, zmęczeni i zniesmaczeni bardzo aktywną rolą Stanów na scenie międzynarodowej. I choć Obama obiecuje nowe otwarcie, a niektórzy przewidują odwrócenie trendu narastającego antamerykanizmu oraz reaktywację amerykańskiej soft power, trzeba do takich nadziei podchodzić z dystansem. Obama może dać Ameryce niezbędną świeżość, ale istotne jest to, co kryje się za banerami z napisami Hope i Change. Czy będzie to nowa jakość, czy kontynuacja dotychczasowej polityki (in principio), tyle że w nowym, bardziej miłym dla oka opakowaniu.
W wypadku zwycięstwa McCaina można natomiast spodziewać się, że rola Polski nieco wzrośnie. Oczywiście nie będzie to nagły skok na głębokie wody i dopuszczenie Warszawy do grona najbliższych partnerów. Spodziewam się raczej większego zrozumienia naszych potrzeb oraz naszych obaw, co McCain pośrednio zapowiadał kilka tygodni temu podczas swojego tournee po Europie i Bliskim Wschodzie (wzmocnienie roli NATO oraz dialog z europejskimi partnerami). Czy uda mu się jednak pogodzić stanowisko USA wypracowane przez administrację Busha z polskimi nadziejami, tego nie da się teraz stwierdzić. A na koniec warto dodać, że i senator z Arizony nie odwiedził Polski, więc robienie z tego zarzutu Obamie należy uznać za niesmaczny żart.
Piotr Wołejko