W wyniku sunnicko-szyickiej wojny domowej, która ma miejsce w Iraku, w ubiegłym roku zginęło ok. 8 tysięcy osób. Jednym z kluczowych punktów oporu wobec irackich władz (zdominowanych przez szyitów z premierem Nurim al-Malikim na czele) ponownie okazała się Falludża. Miejsce to kojarzy się z rewoltą przeciwko amerykańskim wojskom okupacyjnym. Amerykanie dwukrotnie szturmowali miasto w 2004 r. (na wiosnę, co zakończyło się fiaskiem, oraz jesienią, wówczas operacja się udała), a trzeci raz posłużyli się tzw. przebudzonymi (sunni awakening) na przełomie 2007 i 2008 r.
Teraz czas na czwartą bitwę o Falludżę, która znalazła się pod kontrolą bojowników z ugrupowania ISIS (Islamskie Państwo Iraku i Syrii). Czym jest ISIS? Al-Kaidą po rebrandingu. Od pewnego czasu Al-Kaida prowadzi swoją globalną walkę pod płaszczykiem regionalnych czy lokalnych celów. Szerzej na ten temat we wpisie z maja 2012 r. Bojownicy z ISIS przejęli kontrolę nad Falludżą i zawiesili swoje flagi na budynkach rządowych. Państwo irackie kończy się przed rogatkami miasta. Czy armia iracka będzie w stanie je odbić? Amerykanie określają drugą bitwę o Falludżę mianem największej bitwy miejskiej od czasów wojny wietnamskiej i walk o miasto Hue w 1968 r.
Sunnicki trójkąt vs. Maliki
Falludża nieprzypadkowo wymyka się spod kontroli szyickiego rządu w Bagdadzie. Miasto znajduje się w tzw. sunnickim trójkącie, w prowincji Anbar, a obszar ten był ostoją opozycji wobec amerykańskiej inwazji (bastionem sił pro-saddamowskich). Dopiero przekupienie plemion z prowincji Anbar (wspomniane „sunnickie przebudzenie”), uznawane za największy sukces dowodzącego wówczas siłami amerykańskimi gen. Davida Petraeusa, doprowadziło do pokonania i przepędzenia radykałów z Al-Kaidy i podobnych jej ugrupowań. Nie czarujmy się jednak – za zmianą stron stały pieniądze i taktyczna kalkulacja, iż w tym konkretnym momencie lepiej sprzymierzyć się z wrogiem. Gdy Amerykanie opuścili Irak w grudniu 2011 r., a sunnici zaczęli znajdować się w coraz większej defensywie polityczno-ekonomicznej, wybór był jasny – sunnici musieli zjednoczyć siły przeciwko premierowi Malikiemu i irackiemu państwu.
To właśnie Maliki ponosi – w znacznym stopniu – odpowiedzialność za tragiczną sytuację w Iraku. Zmusił sunnickiego wiceprezydenta do ucieczki z kraju, a zaocznie doprowadził do skazania go na karę śmierci. Prowadzi skrajnie proszyicką politykę, zapominając o tym, że 1/5 mieszkańców kraju stanowią sunnici. W rzeczywistości, w której łatwiej chwycić za broń, niż rozmawiać z politycznym oponentem, musiało to doprowadzić do rozlewu krwi. Bez udziału Amerykanów, którzy bez żalu wycofali się z Iraku (obietnica wyborcza Baracka Obamy), za sznurki pociągają Maliki (wraz z irańskimi sojusznikami) oraz – tak moi drodzy, nie mylicie się – Arabia Saudyjska, wspierająca sunnickich braci. Stąd właśnie ogromne niezadowolenie Rijadu, który prowadzi dwie wojny (także w Syrii) i napotyka się na brak wsparcia USA, a także – o zgrozo! – na detente z Iranem.
Co robią Amerykanie?
Nic dziwnego, że zdesperowani w poszukiwaniu bliskowschodniego sukcesu Amerykanie skierowali swą uwagę na konflikt izraelsko-palestyński i za wszelką cenę dążą do zawarcia, nie wahajmy się tego powiedzieć, historycznego porozumienia. Paradoksalnie, to konflikt izraelsko-palestyński jest teraz, jakkolwiek dziwacznie to nie zabrzmi, najłatwiejszym do rozwiązania w całym regionie. Zacznijmy od podstaw – w Ziemi Świętej mamy przynajmniej jasno zdefiniowanych graczy, z którymi można rozmawiać (rząd premiera Netanjahu, prezydent Mahmud Abbas, kierownictwo Hamasu ze Strefy Gazy). Skoro jest z kim rozmawiać (czego nie można powiedzieć o Syrii, a wkrótce – niestety – zapewne także o Iraku), to sekretarz stanu Kerry zamienił się w pas transmisyjny i oblatuje serce Bliskiego Wschodu z godną pochwały wytrwałością. Czy uda mu się doprowadzić do porozumienia, to zupełnie inna sprawa. Zażegnanie konfliktu w Ziemi Świętej byłoby niebywałym sukcesem i bodaj jedyną dobrą wiadomością z Bliskiego Wschodu, na jaką możemy (nieśmiało) liczyć.
Syryjsko-iracka droga do upadłości
Wracając do Iraku, Falludży i bojowników ISIS nie można nie odnieść się do Syrii, gdzie ta sama grupa stała się kluczowym punktem oporu wobec reżimu prezydenta Baszara al-Assada. Ba, prowadzi nawet podjazdową wojenkę z szyickim Hezbollahem, uderzając w jego siedziby na terytorium Libanu. Przypomina mi się zeszłoroczna historia z walkami o kluczowe dla losów rebelii przeciwko Assadowi miasto Hama, podczas których bojownicy Hezbollahu starli się z członkami Al-Kaidy. Ci pierwsi wygrali, a ci drudzy wspominali, że nigdy jeszcze nie walczyli z tak zdeterminowanym przeciwnikiem. Dokonując daleko posuniętego uproszczenia można powiedzieć, że Iran odniósł wówczas ważne zwycięstwo nad Arabią Saudyjską, przełamując przy tym tzw. momentum rebeliantów i zapewniając oddech Assadowi – ważnemu sojusznikowi Teheranu.
Wojna domowa w Syrii doskonale uzupełnia się z postępującą wojną domową w Iraku. Przyczyny konfliktu w obu państwach były czysto lokalne, lecz szybko zeszły na dalszy plan, gdy do gry wkroczyli zewnętrzni interwenienci. W znacznej mierze to oni decydują teraz o sytuacji w obu państwach, a to nie oznacza niczego dobrego. Na Bliskim Wschodzie trwa bezwzględna walka o wpływy, a geopolityka odgrywa kluczową rolę. Od momentu zamachu stanu w Egipcie latem 2013 r. z gry w znacznej mierze wypadł Katar (główny sponsor Bractwa Muzułmańskiego), zdystansowany przez Arabię Saudyjską (i inne państwa Rady Współpracy Zatoki – GCC), toczącą spór z szyickim Iranem.
Primum non nocere
Zachód nie za bardzo wie, jak odnaleźć się w tak skrajnych realiach i – raczej słusznie – nie decyduje się na bezpośrednią interwencję (zbrojną) w którymkolwiek z miejsc konfliktu (Syria, czy ew. powrót do Iraku). Słusznie też próbuje (USA) rozbroić konflikt w Ziemi Świętej, który przez dekady był solą w oku wielu mieszkańców Bliskiego Wschodu. Jakaś interwencja będzie jednak potrzebna, gdyż rysujące się alternatywy ewentualnych zakończeń konfliktów są trudne do przyjęcia: pełne zwycięstwo sunnickich radykałów (a więc także i Al-Kaidy), pełne zwycięstwo szyickich radykałów (Iranu i Hezbollahu), długotrwała wojna z jej wszystkimi konsekwencjami (uchodźcy, bezpieczna przystań dla terrorystów).
Piotr Wołejko