Kandydaci na prezydenta USA za całe zło związane z kryzysem finansowym obwiniają chciwość na Wall Street. Wielu polityków, nie tylko za Oceanem, przyjmuje podobny punkt widzenia, zrzucając winę na bankierów i finansistów. Wall Street jest wdzięcznym chłopcem do bicia, gdyż ludzie mniej zamożni zwykle nie darzą wielką sympatią niewielkiej garstki bogaczy, elity finansowej, do której decydenci z Wall Street z pewnością się zaliczają.
Jak to jednak zwykle bywa, chciwość na Wall Street wcale nie jest przyczyną kryzysu finansowego, a bankierzy nie odpowiadają za problemy gospodarki oraz obywateli (tzw. Main Street w nomenklaturze amerykańskiej). Problemy Ameryki wzięły się z usilnego promowania polityki „mieszkanie dla każdego” przez administrację Busha oraz Kongres. Politycy zachęcali obywateli do zadłużania się i nabywania domów, więc obywatele zadłużali się i kupowali.
Na polityce chciały też skorzystać banki i pożyczkodawcy, którzy redukowali swoje wymagania i udzielali kredytów komu popadnie. Nagle okazało się, że praktycznie bez formalności każdy mógł dostać kredyt na zakup domu. Hipoteczne giganty Freddie Mac i Fannie Mae posługiwały się tanimi pieniędzmi gwarantowanymi przez państwo, a Bank Rezerwy Federalnej utrzymywał arcyniskie stopy procentowe, utrzymując tym samym niskie koszty kredytu.
Łatwo jest więc wskazać, nawet z nazwiska, osoby odpowiedzialne za obecny kryzys. George W. Bush i Alan Greenspan znaleźliby się na szczycie tej listy, ale tuż za nimi stałyby setki urzędników administracji oraz wielu kongresmanów. Wyłuszczyłbym tu zwłaszcza odpowiedzialność Kongresu, którego zadaniem jest uchwalanie prawa. Jeśli mówimy o chciwości, kolesiostwie i korupcji na Wall Street, trzeba zauważyć, że bankierzy i finansiści poruszali się w ramach prawnych stworzonych przez ustawodawcę, tj. przez Kongres.
Skoro więc krytykowany jest brak regulacji, nieszczelność przepisów czy luki prawne, należy winić za to Kongres. Ludzie działają zawsze w jakichś ramach prawnych. Jeśli prawo jest złe, odpowiedzialność za skutki złego działania prawa ponosi prawodawca.
Nie bez winy są także konsumenci, którzy bez umiaru wydawali pieniądze na nowe samochody, telewizory i inne dobra. Oczywiście, byli do tego usilnie namawiani przez wszelkiej maści polityków zachęcających do konsumpcji. Amerykanie, a także np. Brytyjczycy, zadłużali się na potęgę. Teraz trzeba zacisnąć pasa, a to zawsze jest trudne. Ucierpią na tym przedsiębiorcy, gdyż poziom sprzedaży spadnie – ludzie stracą pracę. Wielu za bardzo uwierzyło politykom i poddało się szałowi zakupów. Zdrowy rozsądek wyszedł z mody.
Obecny kryzys zatacza coraz szersze kręgi, a odpowiedzią polityków jest interwencjonizm, nacjonalizacja i socjalizm. O pomysłach Nicolasa Sarkozy’ego nie chce mi się nawet pisać, gdyż proponuje on czystej wody socjalizm. Mam coraz większe obawy, czy politycy nie wprowadzą nas w ramiona prawdziwego wielkiego kryzysu. Przyczyną załamania gospodarczego z przełomu lat 20. i 30. ubiegłego wieku były fatalne posunięcia polityków, którzy odwołali się do protekcjonizmu.
Gwoździem do trumny światowej gospodarki była ustawa Smoota-Hawleya, która drastycznie podniosła cła na 20 tysięcy importowanych dóbr. W odpowiedzi inne kraje odwetowo podnosiły własne cła, co doprowadziło do dramatycznego ograniczenia wymiany handlowej. Dziesiątki milionów osób straciło pracę, a Zachodnia gospodarka legła w gruzach. Grunt pod totalitarne reżimy został położony, co w krótkim okresie czasu doprowadziło do wybuchu najkrwawszej wojny w historii świata.
Teraz wojna nam nie grozi, ale kryzysogenne działania polityków coraz bardziej szkodzą gospodarce i zwykłym obywatelom. Uzdrawianie gospodarki metodami, które mogą jej zaszkodzić zaczyna być groźne. Politykom trudno zrozumieć zasadę, że tylko nie robiąc niczego nie popełnia się błędów. Łatwiej znaleźć niepopularnego chłopca do bicia i przykrywać własną nieudolność wariackimi działaniami.
Piotr Wołejko