Weekendowe spotkanie „bez krawatów” prezydentów USA i Chin w posiadłości Sunnylands w Kalifornii przedstawia się jako szansę na nowe otwarcie w relacjach dwóch największych gospodarek świata. Oba kraje dysponują litanią wzajemnych zażaleń na swoje postępowanie, a logika systemu międzynarodowego pcha je ku konfrontacji. Czego zatem należy się spodziewać w najbliższym czasie?
Jestem sceptyczny jeśli chodzi o wagę osobistych relacji przywódców. Pamiętam dobrze, jak prezydent George W. Bush był zauroczony prezydentem Władimirem Putinem i jak szybko prysł czar tamtego okresu świetnego zrozumienia. Interesy państwa przeważają nad osobistymi sympatiami, a analiza międzynarodowa powinna być wolna od rozważań poświęconych poszczególnym politykom. Oczywiście nie możemy wykluczać wpływu osobowości i wzajemnych relacji decydentów (Reagan-Thatcher, Bush junior-Blair), ale musimy pamiętać o licznych niuansach i różnicach, które występują nawet między dobrze rozumiejącymi się osobami.
Co skrywa się za chińskim murem?
Fakty są takie, że od pewnego czasu – ja wskazuję tutaj na upadek banku Lehman Brothers – Chiny w sposób znaczący zmieniły swoją politykę zagraniczną. Porzucono nie tylko doktrynę ówczesnego prezydenta Hu Jintao (harmonijny rozwój), lecz również podejście twórcy nowoczesnych Chin Deng Xiaopinga (skupiać się na gospodarce, w sprawach zagranicznych specjalnie się nie wychylać). W zamian Pekin zaproponował dość agresywną politykę skierowaną przeciwko większości sąsiadów i państw regionu, której głównym elementem są roszczenia terytorialne dotyczące akwenów morskich. Nastąpiła eskalacja incydentów z udziałem chińskich łodzi rybackich, patrolowych, statków badawczych czy samolotów wojskowych. W tym samym czasie Chiny intensywnie rozbudowują potencjał militarny. Ostra retoryka, ekspansywne roszczenia i wspomniany wyżej element wojskowy – wszystko to sprawia, że postrzeganie Chin gwałtownie się zmieniło.
Czy próba odebrania prymatu Stanom Zjednoczonym przez Chiny jest nieunikniona? Czy Pekin rzuci wyzwanie Waszyngtonowi? Azjatycki pivot Ameryki wskazuje, iż Wujek Sam nie zamierza rzucać ręcznika. A może obawy związane z tą rywalizacją są daleko przesadzone, a Chinom jeszcze bardzo daleko do pozycji drugiego supermocarstwa? Zajmujący się Chinami profesor David Shambaugh twierdzi, iż „Chiny są krajem o wąskich horyzontach, skupionym na sobie, a do tego realistycznym”. Jego zdaniem „skupiają się [one] na maksymalizacji własnej potęgi”. Nie przejmują się także globalnym zarządzaniem czy wprowadzaniem międzynarodowych standardów postępowania (z wyłączeniem zasad suwerenności i nieingerencji w sprawy wewnętrzne). Polityka ekonomiczna Chin jest merkantylistyczna, a dyplomacja pasywna. Na koniec zauważa, że „Chiny są samotną potęgą”, pozbawioną sojuszników i zmagającą się z nieufnością oraz kiepskimi relacjami z większością państw świata.
Kansas City Shuffle – patrzysz na zagranicę, a gra idzie o sprawy wewnętrzne
Ciekawe jest także spojrzenie Johna Garnauta, korespondenta Sydney Morning Herald w Chinach, który na łamach Foreign Policy przybliża sylwetkę Xi Jinpinga. Garnaut zwraca uwagę na silne związki Xi z armią oraz sugeruje, że to nowy chiński przywódca stoi za eskalacją sporów morskich z państwami regionu, w szczególności z Japonią (Senkaku/Diaoyu). Argument Garnauta jest wart rozważenia – wydarzenia ostatnich miesięcy to próba oddzielenia ziarna od plew, lojalnych i twardych generałów od tych bardziej ostrożnych, a celem tej próby nie jest wywołanie konfliktu międzynarodowego, tylko zabezpieczenie interesów Komunistycznej Partii Chin. Obserwując działania zewnętrzne powinniśmy zatem skupiać się na sprawach wewnętrznych Chin. Co takiego dzieje się w Chinach, że szef partii objeżdża garnizony wojskowe i mobilizuje swoich dowódców? Dziesiątki tysięcy protestów rocznie, wszechobecna korupcja i nepotyzm oraz zwalniający wzrost gospodarczy (bliżej 7-8 niż 10%) to główne wyzwania dla władzy. Xi chce mieć pewność, że w sytuacja nie wymknie się spod kontroli. Z analizy Garnauta wyłania się jednak niebezpieczna analogia – nikt inny tylko Deng Xiaoping wywołał w 1979 r. wojenkę z Wietnamem, która posłużyła mu jako narzędzie do konsolidacji wpływów w armii. Warto pamiętać, że chińska armia należy do partii, a nie do państwa i w ostatecznym rozrachunku ma realizować interesy partyjne.
Czy powinniśmy się zatem spodziewać „awantury Pana Xi” z jednym z państw regionu? I kto mógłby być celem takiej awantury? Garnaut zwraca uwagę, iż mimo ogromnych inwestycji i dwucyfrowego wzrostu budżetu, chińskie siły zbrojne nie przedstawiają większej wartości bojowej. Czy to czynnik odstraszający czy zachęcający do walki? Gdzież można zdobyć lepszą lekcję niż w prawdziwym boju? Chiny mogą być spokojne o wynik konfliktu nawet w przypadku porażki – nikt przy zdrowych zmysłach nie zakłada, że ktoś zaatakuje terytorium Chin. Takie przekonanie może rodzić poczucie bezkarności i stanowić zachętę do podjęcia „awantury”. Porażka mogłaby oczywiście poważnie zaszkodzić rządom KPCh, lecz poczucie krzywdy i nacjonalistyczny ferwor można zagospodarować z pożytkiem dla partii. A ta nauczyła się już zarządzać nacjonalizmem. Znowu Chiny wystąpiłyby w roli pokrzywdzonych, a propaganda szybko spięłaby dzisiejszą porażkę z okresem słabości sprzed stu lat, gdy zagraniczne mocarstwa zdominowały Państwo Środka.
Nerwowo, lecz stabilnie
Jak zauważa profesor Stephen Walt, relacje w świecie bipolarnym bywają burzliwe, lecz generalnie są stabilne. Jednak wspomniane burze powodują, że na styku dwóch mocarstw sypią się iskry i możliwe są konflikty na mniejszą skalę. Na razie nie żyjemy też w świecie bipolarnym, chociaż wzrost Chin powoduje, że ich pozycja względem USA i pozostałych graczy na arenie międzynarodowej rośnie. Różne tradycje i tożsamości głównych graczy dodatkowo utrudniają sytuację – ciężko rozmawia się z partnerem, który w inny sposób rozumie podstawowe pojęcia, niektórych nie zna bądź nie może pojąć. I tu pojawia się pewna wartość dodana spotkań takich jak w Sunnylands.
Piotr Wołejko