O reaktywacji Gingricha pisałem 13 maja. Wówczas zdawało się, że 64-letni ex-kongresmen może pomieszać szyki republikańskim frontrunnerom – Giulaniemu, McCainowi i Romneyowi – ponieważ ma największe szanse na zmobilizowanie konserwatywnego elektoratu. Gingrich zapewnił bowiem Republikanom odzyskanie kontroli nad Kongresem w 1994 roku, po 40-letniej dominacji Partii Demokratycznej. Poprowadził Grand Old Party do historycznego tryumfu, a pomógł mu w tym doskonały plan, zwany „kontraktem z Ameryką. Gingrich urósł w oczach Amerykanów jako człowiek symbolizujący powrót do zasad, do wysokich standardów etycznych i moralnych. Rok po zwycięstwie wyborczym i objęciu funkcji spikera Izby Reprezentantów Gingrich został człowiekiem roku wg magazynu Time.
Michael Bloomberg jest natomiast burmistrzem Nowego Jorku (dobiega powoli końca jego druga, ostatnia kadencja), następcą Rudy’ego Giulaniego na tym stanowisku. Jakby przy okazji jest także miliarderem, właścicielem m.in. agencji prasowej, której nazwą jest jego nazwisko. Bloomberg jest również prawdziwym konserwatystą, zwolennikiem tzw. small government, czyli rządu federalnego, który ma ograniczone kompetencje. Opowiada się także bardzo mocno za oszczędnym budżetem i równowagą fiskalną. Podczas wizyty w brytyjskim Blackpool, na spotkaniu Partii Konserwatywnej, w ostrych słowach krytykował amerykańskich konserwatystów za dopuszczenie do powstania ogromnego deficytu budżetowego. – „Wydaje mi się, że Partia Konserwatywna w Wielkiej Brytanii jest o wiele bardziej konserwatywna fiskalnie, niż wielu amerykańskich polityków, którzy określają siebie mianem konserwatystów” – powiedział Bloomberg i dodał: „Zbyt wielu z nich chce utrzymywać wysoki deficyt, posiadając nadzieję, że jakoś, jakimś cudem, ktokolwiek za to zapłaci.” Zdaniem Bloomberga „to nie jest konserwatyzm„, tylko „alchemia, albo – jeśli wolicie inne określenie – obłęd„.
Bloomberg wystąpił w tym roku z Partii Republikańskiej i media zaczęły prześcigać się w doniesieniach o jego możliwym starcie w wyborach prezydenckich jako kandydata niezależnego. Przewidywano, że będzie w stanie poświęcić ok. 500 milionów dolarów (co nie uszczupliłoby poważnie jego majątku) na przeprowadzenie skutecznej kampanii wyborczej. Sam zainteresowany przez długi czas nie komentował sprawy i dopiero dziś zdecydowanie stwierdził, że całą historię o jego starcie w wyborach zmontowały media i nie ma w niej ani krzty prawdy. Przy okazji Bloomberg zapewnił, że nie zamierza ubiegać się o żadną (wyższą od obecnej) państwową funkcję. Jak sam stwierdził, najpewniej nie powróci również do zarządzania agencją informacyjną, a zajmie się filantropią.
Historia Gingricha jest inna. Newt z pewnością bardzo chciał wystartować – nosił się zresztą z zamiarem ogłoszenia tego faktu od kilku miesięcy – ale chyba dostrzegł, że ma niewielkie szanse. Nawet nie chodzi o to, że jego republikańscy rywale są za mocni – jak to sam świetnie ujął, szanse na zwycięstwo Republikanina w wyborach 2008 są „bardzo, bardzo małe„. Aby wyjść z twarzą z trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, Gingrich zrzucił winę na brak startu w partyjnych prawyborach na przepisy tzw. ustawy McCaina-Feingolda, w myśl której Gingrich musiałby opuścić organizację American Solutions, think-tank, czego nie chciał uczynić. Wszyscy obserwatorzy amerykańskiej polityki dobrze wiedzą, że to tylko wymówka.
W każdym razie, dzień 1 października może odegrać dużą rolę w prezydenckiej kampanii wyborczej. Oto dwóch poważnych polityków, mogących liczyć na spore poparcie, definitywnie stwierdziło, że nie weźmie udziału w wyścigu po Biały Dom. Gingrich i Bloomberg mieli szanse na zdobycie elektoratu zniechęconego do Republikanów z powodu upadku zasad moralnych oraz fatalnej polityki budżetowej i rozrostu rządu na niespotykaną dotąd skalę. Teraz ci właśnie wyborcy mogą poczuć się oszukani – nie ma bowiem kandydata, który byłby dla nich wiarygodny. Wraz z ich odejściem – czy to głosowaniem na centrowych kandydatów demokratycznych, czy to brakiem oddania głosu w wyborach – szanse Republikanów na utrzymanie Białego Domu poważnie się oddalają.
Piotr Wołejko