Cyklon Nargis spustoszył południowe połacie Birmy, deltę rzeki Irrawaddy, powodując śmierć co najmniej 20 tysięcy ludzi. Za zaginione uznaje się kolejne 40 tysięcy lub więcej. Liczba ofiar rośnie z godziny na godzinę. Z całego świata napływają informacje o chęci niesienia pomocy ofiarom cyklonu. O pomoc apeluje papież Benedykt XVI. Prezydent George W. Bush wzywa rządzącą w Birmie juntę do wpuszczenia na terytorium kraju amerykańskich ratowników proponując także wykorzystanie amerykańskiej marynarki do zwalczania skutków katastrofy. Czy jednak świat, zwłaszcza zachodni, powinien pomagać Birmie?
Nikt nie ma zamiaru negować ogromu tragedii ludności, która została zostawiona na pastwę losu przez wojskowy rząd. Jak podkreślała dzisiaj Laura Bush na specjalnej konferencji prasowej, rezydujący w nowej stolicy Naypyidaw generałowie nie poinformowali Birmańczyków o zbliżającej się katastrofie. Mnie to w ogóle nie dziwi. Nargis spustoszył akurat te tereny, na których jeszcze kilka miesięcy temu doszło do największych od dwóch dekad protestów przeciwko rządom junty. Rangun i okolice zostały pozostawione na pastwę żywiołu, kiedy generałowie najspokojniej w świecie palili cygara i popijali drogie alkohole w swojej bezpiecznej stolicy – położonej po środku dżungli.
Świat pali się do pomocy, ale wojskowi robią wielką łaskę, żeby ją przyjąć. Ba, w tej katastrofalnej sytuacji stawiają warunki. Mówił o tym przed francuskim parlamentem wyraźnie wzbudzony Bernard Kouchner, szef resortu spraw zagranicznych. „Dajcie nam pieniądze, my je rozdzielimy” – przedstawiał stanowisko junty Kouchner, dodając, że jest to „nie do przyjęcia„. Wzburzenie Kouchnera, współzałożyciela organizacji Lekarze bez granic, jest zrozumiały. Mnie jednak postawa władz Myanmaru w ogóle nie dziwi (znowu). Przecież to nie oni ucierpieli. Zarządzanie niepokornym społeczeństwem będzie łatwiejsze, jeśli ludzie staną się biedniejsi, stracą często dorobek całego życia. Than Shwe, który stoi na czele junty, pławi się w luksusie. Na ślub jego córki wydano dziesiątki milionów dolarów. Za tę sumę można by dziś zapewnić niezbędne rzeczy tysiącom pozbawionych dachu nad głową mieszkańców Birmy.
Junta z rozmysłem grymasi i robi łaskę. Życie obywateli wojskowych niewiele interesuje. Pozwólmy więc generałom samodzielnie zająć się rozwiązaniem powstałych problemów. Nie przekazujmy rządowi w Naypyidaw żadnych funduszy. Przekazujmy tylko pomoc rzeczową – prowiant, wodę, materace, namioty itd. Jednak i to nie w przesadnie dużej ilości. Wojskowi są tak skorumpowani i bezczelni, że należy poddać w wątpliwość skuteczność pomocy. Zapewne w większości nie trafi ona tam, gdzie powinna. Już widzę, jak żołnierze przejmują środki pomocowe i sprzedają je z kilkukrotnym (co najmniej!) przebiciem zubożałej ludności.
Polityka niesienia pomocy wszystkim, bez stawiania żadnych warunków i egzekwowania ich, jest błędna i szkodliwa. Tylko dzięki pomocy z Korei Płd. sąsiad z północy od lat może spokojnie rozwijać program atomowy i uzbrajać swoją armię, przeznaczając głodowe racje żywnościowe dla milionów obywateli. Czy świat stał się bezpieczniejszy albo lepszy dzięki tej pomocy? Nie sądzę. Kim Dzong Il poczuł się bezkarny, a jego obywatele i tak umierają z głodu.
Świat nie może winić się za śmierć obywateli państw rządzonych przez autokratów, tyranów, wojskowych i innych im podobnych. To nie z winy Francuzów czy Polaków umierają dzieci w Korei Północnej czy w Birmie. Każde życie jest ważne i istotne. Jednak nie można świadczyć pomocy bezwarunkowej. Skoro junta wybrzydza na pomoc, to niech jej nie dostanie. Generałowie świadomie upokarzają i rozmiękczają teraz głównie Zachód, gdyż dobrze wiedzą, że sumienie nakaże Zachodowi przyjęcie praktycznie wszystkich warunków. Jeśli w którymś momencie się nie postawimy, zawsze będziemy na kolanach – zwodzeni przez kolejnych nieudolnych dyktatorów. Ze szkodą dla nas samych i dla miejscowej ludności, za którą to się niby ujmujemy.
Piotr Wołejko