Mijająca za chwilę rocznica wybuchu tzw. „majdanu” w Kijowie to dobry moment na ocenę tego wydarzenia – oczywiście jego skutków dla Polski. Może ona być zaskakująca – biorąc pod uwagę to, czym jesteśmy karmieni w tzw. mass-mediach.
2014 to nie kalka 2004
Kluczowe dla zrozumienia obecnych wydarzeń jest uświadomienie sobie istoty kryzysu ukraińskiego – wbrew nazwie nie jest on w ogóle konfliktem o Ukrainę, tylko jednym z uskoków tektonicznych współczesnego świata na osi wschód-zachód. Tak jak w geologii mają one stały, a nie incydentalny charakter. Warto podkreślić, iż po 1709 roku ten uskok znajdował się w Warszawie, a po 1945 roku w Berlinie. Geografia pokazuje w jakiej defensywie strategicznej znajduje się dzisiejsza Rosja. Dlatego w Kijowie „trzęsie” ciągle, a w aspekcie międzynarodowym mieliśmy już trzy istotne trzęsienia międzynarodowego status quo z przymiotnikiem „ukraiński: w roku 1991 (z tego okresu pozostało nam sławne „chicken speech” autorstwa Condoleezzy Rice wygłoszone w Kijowie przez Busha seniora i tzw. Memorandum Budapesztańskie), w roku 2004 (tzw. pomarańczowa rewolucja) i drugi majdan z lat 2013/2014.
Ze stricte polskiej perspektywy istotne jest, że problem ukraiński jest jednym z niewielu tematów odnoszących się do sytuacji międzynarodowej, który w sposób istotny angażuje emocje Polaków i, co więcej, ma bezpośredni wpływ na krajową scenę polityczną. Swoją drogą większość Polaków popiera interwencję na Ukrainie, a tylko nieliczni wyprawy do Iraku i Afganistanu. Gotowość do wyrzeczeń była widoczna w latach 2004 i 2014. Niestety, koncentracja polskiej optyki jedynie na „problemie” ukraińskim to istotny błąd poznawczy -gdyż zawsze jest on skutkiem, a nie przyczyną większej całości.
Pomarańczowa Rewolucja 2004 roku była jedną z wielu „kolorowych” rewolucji przetaczających się przez terytorium dawnego ZSRR, a kryzys ukraiński z roku 2013/2014 nieprzypadkowo zbiegł się z zakończeniem konsolidacji wewnętrznej Rosji. Porównując oba procesy z 2004 i 2014 roku szybko dostrzeżemy, że kryzys z roku 2004 nie został umiędzynarodowiony. Odbywał się on pomiędzy ukraińskimi stronami sporu, tj. ówczesnymi pomarańczowymi a niebieskimi (Juszczenko-Janukowicz). Aktorzy zewnętrzni występowali w sposób pół-oficjalny, a jeden z nich, tj. tandem Kwaśniewski-Cimoszewicz, wybił się na rolę mediatora pomiędzy stronami konfliktu. W konsekwencji polski udział w „pomarańczowej rewolucji z 2004 roku” był powszechnie oceniany jako ogromny sukces międzynarodowy nie tylko Polski, ale jako osobisty sukces jej ówczesnych elit. Właśnie otwarcie wielu drzwi na salonach w tzw. „wielkim świecie” dla aktorów tych wydarzeń wydaje się być lepem przyciągającym do Kijowa kolejnych polskich polityków. Do dziś są oni pod wrażeniem sukcesu, chcąc śladem obu panów, tj. Kwaśniewskiego i Cimoszewicza, wedrzeć się na światowe salony. Przydługie odwołanie do roku 2004 jest o tyle istotne, że tłumaczy liczne wywrotki komentatorów tych wydarzeń – biegających od studia do studia. Błędnie założyli oni na rok 2014 kalkę roku 2004, ignorując fakt, że całkowicie odmiennie wyglądało otoczenie zewnętrzne obu konfliktów.
Istota bieżącego konfliktu na Ukrainie
W 2013 roku nie tylko zabrakło administracji młodszego Busha, ofensywnie wchodzącej w świat postradziecki. Z naszego punktu widzenia najbardziej zabrakło również związania rąk Berlina i Paryża – tak jak w 2004 roku – w formacie trójkąta Kalingradzkiego, gdzie trzech prezydentów postanowiło przeciwstawiać się ekspansji amerykańskiej. Nie tylko sparaliżowało to działanie en block Unii Europejskiej, oddając zagubionego w Kijowie Solanę w ręce prezydenta Kwaśniewskiego, ale a otwierało przestrzeń dla graczy takich jak Polska na ówczesnym Majdanie. Ani Niemcy ani Francuzi nie mogli wejść aktywnie w przestrzeń poradziecką, gdyż groziło to aliansowi z Rosją, która była potrzebna dla pohamowania unilateralnych zapędów USA. Również Rosjanie zdawali sobie sprawę z tego, że umiędzynarodowienie wewnętrznego konfliktu na Ukrainie w 2004 roku, tak jak w 2014 r., groziło klinczem na modłę tego w Iraku. Być może jest to odpowiedź na pytanie, dlaczego eskalacja konfliktu w 2004 r. była mniejsza niż dekadę później.
Brutalizacja konfliktu na Ukrainie wynika właśnie w dużym stopniu z większego pola manewru jego zewnętrznych aktorów. Początkowo próbowano ukryć się za wygodnymi parawanami instytucji międzynarodowych, usiłując wprowadzić do gry krzepnącą służbę zagraniczną wspólnoty. Potem stawiano na mniej formalne struktury zbiorowe, vide sławna wizyta trójkąta weimarskiego w Kijowie. Na obecnym etapie ukraińskiego dramatu jest on typowym kryzysem międzynarodowym. Konsekwencje są katastrofalne głównie dla Ukraińców, ich kraj jest nie tylko w stanie wojny domowej, ale po prostu podlega rozbiorowi przez ościenne siły. Jest w tym sporo winy obecnych władz w Kijowie, które najwyraźniej przeceniły swoje siły. To opozycja z majdanu postawiła na siłowe rozwiązania i doprowadziła do anihilacji obozu Janukowycza, przenosząc konflikt z wewnątrz na zewnątrz Ukrainy. Po tej politycznej eliminacji obozu Janukowycza adwersarzem nowych władz w Kijowie stał się bezpośrednio prezydent Putin. Wydaje się że był to zamierzony krok, bo zwiększał koszty uczestnictwa Rosji w tym konflikcie, ale wyraźnie dotykał również pozycji Polski jako jednego z graczy.
Niewielka rola Polski w konflikcie na Ukrainie
W takim scenariuszu jakiś zewnętrzny mediator nie jest potrzebny – jego rola ogranicza się co najwyżej do funkcji notariusza powziętych już uzgodnień. Kimś takim został prezydent Łukaszenko, a nie Bronisław Komorowski. Czy ta zmiana wynikła tylko z międzynarodowego otoczenia konfliktu? Niestety wydaje się, że kluczowi polscy oficjele sami się do tego przyczynili. Nawet notariusz musi mieć dobre kontakty ze wszystkimi stronami konfliktu, ale przede wszystkim otwarte kanały komunikacyjne we wszystkich zainteresowanych stolicach. Oficjalna wrogość wobec jednej ze stron skutecznie eliminuje z tej posady. Aleksander Kwaśniewski, zapisując się do osi dobra Georga W. Busha – jako przedstawiciel „młodej europy” – miał na swoim dworze ludzi posiadających bezpośredni dostęp do rosyjskiej elity władzy. W 2014 roku sytuacja wyglądała niestety diametralnie inaczej. Począwszy od tego, że polskie relacje z obecną administracją amerykańską są, delikatnie mówiąc, słabe. Obama nie jest zafascynowany Europą Wschodnią, a w kategoriach praktycznych ma a po swojej stronie Kanclerz Merkel. „Nowa Europa” nie jest im potrzebna.
Co gorsza, Kreml ma zdecydowanie lepsze relacje z Waszyngtonem niż Warszawą, nawet pomimo załamania sławnego resetu. Doprowadziła do tego sama Warszawa, która w relacjach z Kremlem kopiowała politykę resetu made in USA – zupełnie bez sensu i wyraźnego powodu zaostrzając, w ślad za Waszyngtonem, relacje z Rosją po kryzysie libijskim. Spowodowało to domknięcie niewielkiego lufcika na Kremlu. Przy piersi trzymamy więc bardzo słabe karty. Nie ma co więc mieć żalu do Ukraińców, że nas nie dopieszczają. Marginalizacja roli Polski na Ukrainie w 2014 roku i wyparcie wpływów Warszawy wśród ukraińskich elit władzy w porównaniu z 2004 rokiem, na korzyść głównie Berlina, ma obiektywne podstawy.
Jak to się robi w UE, czyli jak dodać bogatym, a ująć biednym
Dla kompletności obrazu warto spojrzeć na aspekt ekonomiczny wydarzeń na Ukrainie. Także w aspekcie kosztów zwykłych, czyli zaburzeń dla handlu międzynarodowego i wzajemnych sankcji. Handel międzynarodowy grawituje, czyli rozwija się pomiędzy krajami sąsiednimi. Z definicji dotyka to sąsiadów danego kraju. Żeby było gorzej, rynek ukraiński to jeden z najważniejszych rynków eksportowych dla Polski.
Najbardziej znanym elementem tego obszaru były tzw. sankcje nałożone na Rosję, których założeniem było równe podzielenie ciężarów pomiędzy państwami członkowskimi. Nawet oficjalne dokumenty Unii Europejskiej pokazują coś innego. W odpowiedzi na kontrsankcje powinno się tak dobrać sankcje, by w jakimś stopniu równoważyły koszty ponoszone przez najbardziej poszkodowanych. W przypadku Polski można sobie wyobrazić szereg towarów rosyjskich, które usunięte ze wspólnego rynku, bardzo pomogłoby Polsce (np. węgiel), bądź usług, w których rosyjscy usługodawcy stanowią poważną konkurencję dla naszych usługodawców (np. kierowcy tzw. tirów). Niestety nic takiego się nie stało. Sankcje wspólnoty wyczyściły rosyjską konkurencje w obszarach korzystnych dla starej piętnastki. To jest przyczyna, dla której przeciwnikami sankcji są kraje naszego regionu. Ponoszą one bowiem koszty sankcji rosyjskich, nie mając korzyści z działań wspólnoty.
Dopełniając obrazu ekonomicznego – dość szeroko reklamowana w mediach umowa handlu pomiędzy UE a Kijowem jest dla Polski niekorzystna. Otwarcie rynku UE dla produktów Ukraińskich nie stanowi konkurencji dla np. przemysłu niemieckiego, ale niskokosztowych dostawców takich jak Polska, która będzie musiała konkurować z produktami z Ukrainy (Jeśli oczywiście umowa o wolnym handlu kiedykolwiek wejdzie w życie, co wydaje się być wątpliwe).
Pozycja Polski słabnie w wyniku konfliktu na Ukrainie
Bez wątpienia tworzy to dość ponury obraz kryzysu ukraińskiego z perspektywy Polski. Konflikt ukraiński AD 2014 nie wzmacnia Polski, tylko marginalizuje jej rolę w regionie. Wygranymi tej edycji są Berlin i… Mińsk, który dzięki uzyskaniu roli pośrednika przełamał międzynarodową izolację – bez pomocy Warszawy. Największymi przegranymi są Moskwa, która musi po raz kolejny odwojowywać Ukrainę, i… Warszawa, która okazała się papierowym tygrysem – nie tylko na wschodzie, ale i na zachodzie (w Brukseli).
Niemcy „budują się” na obecnym kryzysie ukraińskim politycznie, a jego koszty ekonomiczne przerzuciły na kraje Europy Środkowo-Wschodniej. „Proputinowska” postawa całego regionu (wyłączając oczywiście Polskę i kraje Bałtyckie) ma więc całkiem realistyczne podstawy. W zasadzie nikomu nie zależy na wzroście roli Berlina – nie tylko w Europie, ani na ponoszeniu kosztów tego procesu. Stąd ich parcie na „deeskalację” konfliktu ukraińskiego.
Ukraina stawia na Niemcy
Na koniec – czy zmiana „paradygmatu” ukraińskiego – czy to, co obserwujemy, to jakaś aberracja międzynarodowego układu sił? Otóż nie. Taki rozwój wypadków został już dawno przewidziany przez… przeciwników doktryny prometejskiej (zwanej dziś doktryna Giedroycia), tj. polskiej endecji lat 20. XX wieku. Wystarczy spojrzeć w książkę autorstwa Jędrzeja Giertycha (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa), który wskazywał, że niepodległa Ukraina może być naturalnym sojusznikiem Niemiec, a nie Polski. To się właśnie dzieje i nie można mieć pretensji do Ukraińców o to, że stawiają na Berlin, który po prostu może więcej niż Warszawa. Wydaje się, że kluczowa rola Warszawy na majdanie w 2004 roku była aberracją wynikającą z absencji w Kijowie głównych graczy.
Zielone ludziki na Podlasiu? Nowy kierunek urlopów rosyjskich żołnierzy
Konkludując, należy zastanowić się, co jest korzystne dla Warszawy? Bez wątpienia korzystne nie jest budowanie siły Berlina – jest ona już zbyt duża i grozi chociażby destrukcją projektu europejskiego. Równie niebezpieczne jest budowanie się na majdanie pozycji Mińska. Bardzo prawdopodobne jest to, że właśnie za jego pomocą Rosja będzie grała następną partię imperialnej gry. Nikt z obserwatorów nie zauważa, że mamy sporą mniejszość białoruską, a sklepów surviwalowych w Białymstoku nie brakuje. Niewielu obserwatorów ma świadomość, że Mińsk – za czasów ministrowania ministra Skubiszewskiego – zgłaszał wobec Polski roszczenia terytorialne… Na koniec warto podkreślić, że uwikłanie się Moskwy w konflikt z innymi mocarstwami jest oczywiście dla nas korzystne, ale powinniśmy unikać zlokalizowania tego konfliktu nad Wisłą. A obszarów spornych nie brakuje. Można wskazać całkiem nowe, jak np. Arktykę czy kilka lat temu Cypr.
Żeby dopełnić czarnego obrazu – problem z polityką imperialną jest taki, że bardzo trudno się z niej wycofać. Odwrót nawet na z góry upatrzone pozycje to zazwyczaj najtrudniejszy manewr na polu bitwy. Tą lekcję przerabiają właśnie Amerykanie, z trudem płacący rachunki za ekspansję podczas epoki Busha. Koszty ponoszone przez Obamę dawno przekroczyły zyski wyciągnięte przez jego republikańskich poprzedników, a to jeszcze nie koniec procesu odwrotu. ZSRR przy takiej próbie się rozpadł. Podobnie mogłoby się stać z dzisiejszą Rosją i, czego chyba nikt nie dostrzega, z… Niemcami.
Marek Bełdzikowski