Zupełnie bez ostrzeżenia do tzw. mainstreamu przebił się temat europejski. Chodzi oczywiście o awanturę medialną związaną z tzw. polityką klimatyczną. Obserwowane przez polowanie z nagonką na winnych całego zamieszania walki z ocieplaniem klimatu było niczym więcej niż operacją ratowania twarzy przez naszych decydentów, która daje – wyjątkową w Polskich realiach – możliwość obserwacji mechanizmów tzw. dyplomacji multilateralnej.
O co chodzi w unijnej polityce klimatycznej
Polityka ta ma niewiele wspólnego z troską o klimat. Prawdziwym celem jest oczywiście walka ze skutkami globalizacji, poprzez zablokowanie albo przynajmniej opóźnienie delokalizacji sfery produkcji do krajów rozwijających się. Oczywiście nie dokona tego dwutlenek węgla ale koszty energii, które generuje walka z tzw. emisjami. A to zmniejszy opłacalności produkcji w Chinach, Indiach czy Bangladeszu. Jak podnieść innym rachunki za prąd? Przez narzucenie własnych standardów.
Geneza polityki klimatycznej
Wybór kryterium emisji CO2 jako decydującego dla oceny poprawności politycznej energii nie jest oczywiście przypadkowy. Wynika tak naprawdę z historii. Kraje rozwinięte w czasach zimnej wojny były pośrednio bądź bezpośrednio zaangażowane w atomowy wyścig zbrojeń. Jego paliwem był głównie pluton – sztuczny pierwiastek powstający w wyniku reakcji pomiędzy promieniotwórczymi izotopami uranu. Jako że produktem ubocznym tej reakcji była energia elektryczna – dało to możliwość skonstruowania opowieści o „pokojowej energii atomowej” w postaci cywilnych reaktorów atomowych, produkujących – oprócz prądu – pluton i szereg innych izotopów koniecznych dla poprawnego napełniania rakiet i pocisków, które na szczęście nigdy nie zostały wystrzelone.
Jednocześnie prowadzone pomiędzy latami 30. a 60. ubiegłego wieku wielkie programy robót publicznych budowały nie tylko autostrady, ale regulowały rzeki przy pomocy projektów hydroinżynieryjnych (przykład). Cechą wspólną tych źródeł tzw. czystej energii jest ogromna kapitałochłonność i fakt, że większość krajów – promotorów walki z emisją CO2 – wydała te kapitały już jakieś 20-30 lat temu, w ramach budżetów wojskowych poutykanych w cywilnych – z nazwy – dziedzinach albo w programach robót publicznych gromadzących ludzi na placach budów, a nie na ulicach.
Spadkiem po tym – z dzisiejszej perspektywy – złotym wieku krajów zachodu jest potężna i droga w utrzymaniu infrastruktura. Oczywiście produkowana w ten sposób energia nie jest czysta ekologicznie – mniej więcej raz na dekadę mamy poważny wypadek w elektrowni atomowej, kończący się skażeniem obszarów liczonych w dziesiątkach tysięcy kilometrów kwadratowych, a co roku powodzie wynikające głównie z naruszenia naturalnego biegu rzek najczęściej nieprzemyślaną działalnością człowieka. Typowa energetyka oparta na spalaniu paliw kopalnych jest znacznie tańsza i elastyczna. Niechcianą elektrownię węglową można po prostu wyłączyć czy zburzyć. Z atomową jest już spory problem, o hydroelektrowniach nie wspominając. Przyjęcie kryterium poprawności produkowanej energii według emisji – co widać doskonale na przykładnie Polski – oznacza z jednej strony podniesienie cen, a z drugiej konieczność przeznaczenia ogromnych nakładów na własne projekty atomowe czy hydrologiczne. Choć polityka klimatyczna – wbrew niektórym krajowym komentatorom – nie jest wymierzona w Warszawę, pech Polski polega na tym, że pomimo położenia w Europie też jest krajem rozwijającym się i narzędzie to jest dla niej równie niebezpieczne jak dla Pekinu czy Delhi.
W wymiarze geopolitycznym polityka klimatyczna to typowe działanie metodą soft power, gdzie zamiast czołgów wysyła się do boju ekologów albo urządza bojkoty w supermarketach. Podobnych środków, opakowanych w szczytne hasła – na przykład bezpieczeństwa w ruchu drogowym (walka z samochodami made in China), czy też ochroną zdrowia (sławna krzywizna bananów pasująca tylko do tych z dawnych kolonii Francji i Anglii, te krzywe „inaczej” są oczywiście szkodliwe dla konsumentów).
Siła soft power zależy właśnie od dobrego opakowania, które umożliwia jego sprzedaż. Im szerszy krąg odbiorców tym marketing musi być silniejszy, czyli trzeba być na tyle silnym, żeby narzucić swój punkt widzenia innym. Unia Europejska nadaje się do tego celu znakomicie.
Polityka klimatyczna UE
Kluczową kwestią dla każdej organizacji międzynarodowej jest relacja pomiędzy interesami poszczególnych jej członków, a konkretnie – na ile interesy jednego członka mogą naruszać interesy drugiego. Polityka klimatyczna wspólnoty jest doskonałym przykładem takiego dylematu. Stworzono ją jednoznacznie dla wsparcia bogatych krajów „starej unii” (czyli decydentów w Brukseli), naruszając przy tym interesy krajów „nowej unii” – szczególnie tych uboższych, z dawnego bloku komunistycznego. Paradoksalnie właśnie ten, wydawałoby się głęboko teoretyczny, aspekt dyplomacji multilateralnej jest osią konfliktu. Aby polityka klimatyczna mogła być skutecznym narzędziem wywierania presji na globalnych konkurentów musiała ona uzyskać odpowiednie umocowanie we wspólnocie. Można było to uzyskać poprzez wprowadzenie kwestii emisji dwutlenku węgla jako jednej ze wspólnotowych polityk. To z kolei wymagało odpowiedniej zmiany traktatów i, co za tym idzie, uzyskania dla takiej zmiany zgody wszystkich członków wspólnoty, a następnie wypracowania szczegółów technicznych takiego porozumienia. Proces ten jest klasycznym przykładem pracy dyplomacji multilateralnej, czyli wielostronnej.
Pogubili się w nim nie tylko nasi główni decydenci, ale przede wszystkim komentatorzy. Nie jest to zresztą dziwne, ponieważ – w przeciwieństwie do krajów zachodnich – nie mamy doświadczeń związanych ze wielostronnymi negocjacjami. W praktyce „na poważnie” uczestniczyliśmy tylko w jednej konferencji międzynawowej – czyli pokoju wersalskim z 1918 roku, nie licząc nieustającej konferencji międzynarodowej, za którą niektórzy uznają Unię Europejską.
Czym dyplomacja klasyczna, czyli bilateralna, różni się od tej z prefiksem multi? Ta druga jest z zasady bardziej skomplikowana (stron jest więcej niż dwie) i ma najczęściej dualny charakter. Zasadnicze elementy porozumienia są osobiście uzgadniane przez przywódców państw (kiedyś królów, cesarzy, a obecnie prezydentów i premierów), natomiast szczegóły techniczne (a dokładniej implementacja uzgodnień) jest pozostawiana dyplomatom niższej rangi oraz ekspertom z danej dziedziny. Dokładnie tak wygląda system decyzyjny Unii Europejskiej, gdzie tzw. szczyty wypracowują dość ogólne uzgodnienia przywódców – tzw. konkluzje, które następnie są podstawą pracy innych forów wspólnoty, takich jak Rada Unii Europejskiej czy Parlament Europejski. Oczywiście właśnie taki tryb prac znalazł zastosowanie w odniesieniu do polityki klimatycznej. Bez podjęcia decyzji na szczeblu przywódców państw członkowskich wspólnoty nie byłoby możliwe jej wkomponowanie w architekturę Unii Europejskiej. Dokonała tego Rada Europejska.
Czy Polska, jako jeden z uczestników tej Rady Europejskiej, mogła zablokować wprowadzenie walki z emisją dwutlenku węgla na agendę prac unii? Wydaje się, że nie. Choć decyzje Rady Europejskiej charakteryzuje jednomyślność, to w praktyce prawo weta przysługuje – zgodnie z maksymą „duży może więcej” – jedynie najsilniejszym graczom. Przy czym nie wydaje się, żeby była to presja niemiecka, bo sam pomysł walki z ociepleniem klimatu powstał nad Sekwaną. O determinacji Merkozego w walce z CO2 świadczy fakt utworzenia stanowiska komisarza ds. klimatycznych, co jest wydarzeniem nadzwyczajnym, ale zrozumiałym patrząc na zewnętrzne ostrze tego narzędzia
Jedyną szansą nawet nie na zablokowanie wejścia klimatu na agendę, co wywalczenie ulgowego traktowania własnych „unijnych” emitentów złego gazu, było powstanie opozycyjnej wobec tego pomysłu grupy państw, która musiałby być na tyle liczna, żeby uzasadnić w miarę ulgowe potraktowanie jej przez Merkozego. Ulgą mogłoby być nie tyle wyłączenie ze stosowania zasad tej polityki, ale uzyskanie odpowiednio długich okresów przejściowych. Chociaż nie ma medialnych śladów silnej opozycji na forum Rady Europejskiej, to jednak pewne gesty wobec krajów takich jak Polska zostały uczynione – jak chociażby pula bezpłatnych zezwoleń na emisję CO2. Warto tutaj wspomnieć o innych gestach czynionych już – poza forum wspólnotowym – przez prezydenta Sarkozego, który oferował nie tylko kredyty na budowę elektrowni atomowych czy zakup okrętów podwodnych (co prawda nie atomowych ale też francuskich). Jest za wcześnie żeby oceniać czy te gesty były zapowiedziami realnych posunięć, czy jedynie działaniami z zakresu polityki wizerunkowej. Wydaje się jednak, że przyczyniły się do uśpienia czujności polskich decydentów.
Nadmierna wiara w sojuszników
Wydaje się, że zasadniczym błędem Warszawy w latach 2007-2012 była nadmierna wiara w niemoc wspólnoty w zakresie promocji jej pomysłów klimatycznych na szerszym forum międzynarodowym. Osamotnienie Unii Europejskiej w walce z CO2 było faktem i odnosiło się nie tylko do USA i Rosji, ale nawet sygnatariuszy tzw. protokołu z Kioto. Na forach ONZ np. konferencji klimatycznej, oficjalnie wyśmiewano raporty tzw. panelu klimatycznego, któremu przewodził inżynier kolejnictwa. Wszystkie te czynniki spowodowały, że prowadzone w ramach Unii prace nad przekuciem politycznych decyzji na konkretne narzędzia walki z dwutlenkiem węgla (na przykład wysokość redukcji emisji), nie wydawały się wielkim zagrożeniem i nawet nasze wywrotki w tym zakresie nie wzbudzały większego zainteresowania – artykuł 1, artykuł 2 – a sama dyskusja nad pakietem toczyła się w niszowych mediach.
Obama zmienia warunki gry
Skąd więc nagła zmiana i awans tematów klimatycznych do newsroomów praktycznie wszystkich programów informacyjnych? Zapewne przyczyną było następujące wydarzenie, które oznacza, że zasadnicza przeszkoda przed wprowadzeniem pakietu klimatycznego przestała istnieć. Będące konsekwencją oświadczenia Obamy poszukiwanie winnego w sprawie pakietu klimatycznego wydaje się być kolejnym smutnym dowodem, że naszą klasę polityczną (i nie tylko) po raz kolejny zaskoczyło zmieniające się otoczenie międzynarodowe. Czy można założyć, że powyższa deklaracja zaskoczyła naszą klasę polityczną i nie tylko? Czytając zalinkowane powyżej komentarze prasowe wydaje się, że chyba tak właśnie było, bo bez wątpienia agreement nad Atlantykiem w sprawie polityki klimatycznej był do przewidzenia. Nie tylko zresztą ze względu na znane ekologiczne skrzywienie administracji Obamy. Znacznie ważniejsze jest tutaj – realne – doświadczenie USA w wykorzystywaniu cen energii w walce z delokalizacją przemysłu. Co ciekawe zastosowanym narzędziem były własne złoża gazu łupkowego i ropy, które pozwoliły w niektórych branżach przebić niskie koszty robocizny w Chinach oraz ugłaskać swój kompleks paliwowo-energetyczny, który dostał w ten sposób niskoemisyjny surowiec. Dlatego poparcie unijnego pakietu klimatycznego było dla Obamy w zasadzie bezkosztowym prezentem dla Francji, starającej się opóźnić podpisanie umowy o wolnym handlu pomiędzy Unią a USA.
Jakie są wnioski? W przyszłości trzeba mniej liczyć na innych, a bardziej na siebie.
Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja