Czy istnieje jakiś racjonalny powód do odniesienia się do kiepskiej pod każdym względem debaty o euro w Polsce, która odbyła się w naszym kraju w lutym tego roku? Przeprowadzona wówczas dyskusja w naszym parlamencie, jak i spotkanie Rady Gabinetowej, były – nawet jak na nasze warunki – wyjątkowo rozmyta, natomiast wyraźnie, i to z dużym trudem, pozorowana. Nawet w naszej mocno oderwanej od rzeczywistości krajowej polityce temat „nie chwycił”, chociaż doskonale nadawał się na dłuższe grillowanie.
Debaty o Euro z perspektywy międzynarodowej
W zasadzie zasadne wydaje się pytanie, po co organizowano oba eventy. Odpowiedź na to pytanie będzie zaskakująca, szczególnie dla osób zainteresowanych polityką międzynarodową. Udzielają jej późniejsze i zaskakujące międzynarodowe reakcje na nasze (nie)dążenie do strefy euro. Wydaje się, że zarówno debata parlamentarna, jak i nasiadówa u Prezydenta, zwana Radą Gabinetową, były niczym innym, jak wypracowywaniem mandatu negocjacyjnego na potrzeby stricte zewnętrzne. W sposób wyraźny upośledziło to samą dyskusję, która została przeprowadzona tak, aby nadać określony przekaz dla niekrajowego odbiorcy. Mandat to nic innego, jak forma stanowiska negocjacyjnego, które zawiera w sobie zarówno upoważnienie do określonego działania, jak też ograniczenia, w ramach których uprawomocniony może funkcjonować. Szczególnie to drugie jest istotne dla porozumień, które wymagają potwierdzenia (ratyfikacji) innych organów przedstawicielskich. W polskim systemie politycznym takimi organami są Prezydent oraz Sejm. Chyba po raz pierwszy w naszej historii (nie)dążenia do strefy euro, dyskusja o tym została w dużym stopniu wymuszona przez tzw. „otoczenie międzynarodowe”, i w zasadzie wyłącznie przez nie komentowana.
Ratowanie przez rozszerzenie
Los strefy euro jest jednym z głównych punktów światowych agend dyskusyjnych. Duża w tym zasługa samej strefy euro, a w zasadzie jej… sukcesu, jakim niewątpliwie jest stanie się jedną ze światowych walut rezerwowych. Problemy Eurogrupy stały się więc czymś więcej niż tylko problemami jej członków, bo całkiem sporo euro znajduje się poza samą strefą, głównie w bilansach pozaeuropejskich banków centralnych. Dodatkowo najsłabszym elementem wspólnej waluty nie są, wbrew pozorom, problemy ekonomiczne niektórych jej członków, czy też wizja upadku całego projektu, lecz przede wszystkim trudności w zarządzaniu wspólną walutą.
Występują tutaj problemy nieznane np. w zarządzaniu dolarem. W przypadku euro spotkanie zarządu EBC, jakim faktycznie jest Eurogrupa, to ćwiczenie z dyplomacji multilateralnej, co powoduje, że tak zwane zarządzanie – nawet bez przymiotnika kryzysowe – delikatnie mówiąc mocno w strefie euro kuleje. Widać to chociażby na kolejnych szczytach ostatniej szansy, odbywających się mniej więcej co kwartał w Brukseli. Tak narodził się problem zaufania dla projektu Euro, który jest zasadniczą osią działań Brukseli. To właśnie utrzymanie wiarygodności wspólnej waluty uniemożliwia zarówno formalne bankructwo Grecji, czy też wyjście jej z samej strefy, chociaż oba powyższe remedia na obecny kryzys południa Europy byłyby nie tylko skuteczniejsze, ale i tańsze niż kolejne programy pomocowe a la trojka.
Drugim końcem tego kija jest zwiększanie już zgromadzonego kapitału zaufania – tak narodziła się idea kolejnego, kryzysowego rozszerzenia. Różni się ono zasadniczo od tych z lat poprzednich. Nie tylko dlatego, że sławny francusko-niemiecki dyktat w Eurogrupie przeszedł do historii, ale głównie dlatego, że po raz pierwszy w swej historii euro zostało zmuszone do poszukiwania wiarygodności na zewnątrz klubu. Sytuacja była więc całkowicie odmienna niż dotychczas, kiedy to do drzwi Eurogrupy kołatali chętni, a członkowie klubu łaskawie dopuszczali do swojego grona wybranych.
Obecną sytuację w obrębie wspólnej waluty da się porównać tylko z tą, z końca lat 90., kiedy to starano się do projektu waluta „euro” wciągnąć całą ówczesną „15”, co udało się jedynie częściowo. Poza ówczesną strefą znalazły się silne gospodarczo kraje takie jak Wielka Brytania, Szwecja i Dania, co z perspektywy czasu okazało się niezbyt szczęśliwym rozwiązaniem. W dzisiejszej kryzysowej Europie wybór hipotetycznych nowych członków był jeszcze bardziej ograniczony. Nie chodziło bowiem, jak pod koniec lat 90., o ilościowe zwiększenie członków klubu, ale o przyciągnięcie takich uczestników, którzy jako tako prezentują się w statystykach gospodarczych. W zasadzie „w kręgu zainteresowania” pozostawało zaledwie kilka krajów – Polska, Czechy oraz dwa pozostałe kraje Bałtyckie – Litwa i Łotwa. Na krótkiej liście pozostały tylko te dwa ostanie kraje. Podjęliśmy więc dość istotną decyzję odnoszącą się nie tylko do problematyki europejskiej, dla której szukano wsparcia zarówno w Sejmie jak i u Prezydenta, poprzez wspomnianą wcześniej Radę Gabinetową.
Stanowisko Polski wobec rozszerzenia strefy Euro.
Przyjmując zaprezentowany powyżej opis eurorzeczywistości trzeba podkreślić, że rząd – a w praktyce osoby zaangażowane w wypracowywanie i tworzenie polityki europejskiej w tym obszarze – stanęły przed dość trudnym zadaniem. Mamy bowiem do czynienia z zupełnie odmiennym stanowiskiem prezentowanym wewnątrz i na zewnątrz kraju. Jeśli w polityce wewnętrznej rząd w kwestii euro mówi głosem neutralnym, to na potrzeby zewnętrzne dominuje nurt eurosceptyczny. Wato podkreślić, iż obecna również w kraju teza „poczekamy do naprawienia strefy euro” oznacza, ni mniej ni więcej to, że nie chcemy uczestniczyć w jej naprawianiu. Jedynym z elementów takiego naprawiania jest poszerzenie ilości członków eurogrupy. Polska, podobnie jak relatywnie słabe w latach 90. kraje skandynawskie, nie mogła sobie pozwolić na otwarte kwestionowanie pomysłu wspólnej waluty, lecz podkreśla ograniczenia wewnętrzne o charakterze politycznym.
Warto podkreślić, iż zarówno premier jak i minister spraw zagranicznych mieli uzyskać w oczach swoich partnerów wyraźne umocowanie do rozmów o przystąpieniu do strefy euro, czyli mówiąc po ludzku stanowisko, natomiast z drugiej strony było to stanowisko całkowicie niedookreślone, co pozwalało na dość swobodne manewrowanie. No i ostatni istotny czynnik, który zgromadzonym tłumnie na galerii ambasadorom – bez względu na ich znajomość języka polskiego nie mógł umknąć – wobec euro istnieje w Polsce silna opozycja, która nie dopuści do szybkiego przystąpienia do strefy. Dyskusja sejmowa została przedstawiana jako dyskurs o Polsce w euro, lecz faktycznie odnosiła się do paktu fiskalnego, który z akcesją Polski do wspólnej waluty nie ma wiele wspólnego. Dyskutując – formalnie o pakcie fiskalnym choć w domyśle o euro – można było sprowadzić sam dyskurs na manowce, gdyż przystąpienie do paktu fiskalnego nie ma w zasadzie nic wspólnego z przyjęciem wspólnej waluty.
Oczekiwanie wywarcia takiego wrażenia wyraźnie widać po przebiegu Rady Gabinetowej, której wydźwięk był jednoznaczny – chociaż jesteśmy zainteresowani, to nie spełniamy kryteriów. Parafrazując nieco klasyka – na zewnątrz można było zaprezentować stanowisko na zasadzie „chcem, ale nie mogę”, tj. Polska ma wolę przystąpienia do strefy, ale nie ma możliwości politycznych ani technicznych (związanych z kwestią spełnienia kryteriów z Maastricht). Taka postawa pozwalała na grzeczną odmowę zapraszającym do strefy i dość jasno wpisuje się w pasywną w swojej istocie politykę europejską wszystkich rządów RP po 2004 roku. Z politycznego punktu widzenia gwarantowało to zamknięcie tematu do kilku klimatyzowanych sal w dzielnicy europejskiej w Brukseli. Taki plan miał szansę się powieść, ale niestety nasz rząd wpadł na sam szczyt wojny walutowej, która przewala się nad burzliwymi wodami Atlantyku. Dlatego kwestia rozszerzenia strefy euro jest umiędzynarodowiona jak nigdy dotąd i bacznie obserwowana przez walutowych konkurentów strefy euro. Wiąże się z tym konieczność odpowiadania na różnych międzynarodowych forach na konkretne pytania. Wycisnęło to nieco potu z naszych oficjeli, ale zaowocowało również kilkoma wypowiedziami, które pozwalają przyjrzeć się stanowi naszych przygotowań do przyjęcia wspólnej waluty.
Zasadniczy problem przyjętego przez Polskę stanowiska polegał na tym, że w zasadzie spełniamy, przy odrobinie dobrej woli tzw. kryteria z Maastricht. Zaczynając od tych najtrudniejszych, czyli tzw. korytarza czy też węża walutowego, to istnieje dość korzystny kurs, który pozwala nam zaliczyć ex post to kryterium. Problemem, tym razem w przyszłości, nie jest również kryterium inflacyjne. Nieuchronna likwidacja OFE umożliwi redukcję deficytu budżetowego. Pozostałe kryteria spełniamy już dziś. Jako że Polska wydaje się być dość „łatwym” kandydatem do rozszerzenia Eurogupy, wśród zapraszających nie brakuje głównych rozgrywających.Tego entuzjazmu w sposób oczywisty nie wyrażają wypowiedzi naszych oficjeli w mediach o zasięgu globalnym, jako że przyjęta przez Polskę taktyka wyrażania chęci i jednoczesnego „mnożenia problemów” opiera się na postawieniu takich warunków, które są nie do przyjęcia. Ta wypowiedź jest tego dobrym przykładem – przyjęcie do swojego grona kraju przy oficjalnym złamaniu kryteriów przyjęcia do euro zapisanych w traktacie odbiera całemu ćwiczeniu sens.
Metoda siedzenia na barykadzie nie okazała się zbyt skuteczna, co zresztą zauważono. Presja wywierana na nasz rząd była tak duża, że w końcu sięgnięto po następującą propozycję, która była niczym innym, jak nawiązaniem do tego wydarzenia, czyli sięganiem po kolejne linie oporu przed nacierającym przeciwnikiem. Najciekawszymi głosami w tej debacie były i zapewne będą – głosy zagraniczne – zresztą nie tylko ten, ale także ten. Odnosząc się do nich warto wskazać, że – chociaż de facto wspierały stanowisko rządu RP – są one również głosami zaangażowanymi, padającymi z ośrodków walutowych konkurencyjnych wobec euro. W szczególności łatwo odnieść się do wykresu Krugmana, wskazującego na historyczne już w Polsce słupki wzrostu PKB, które nam raczej w przyszłości nie grożą.
Wydaje się, że tym razem skutecznie oparliśmy się wciągnięciu do strefy euro. Jest to prawdopodobnie najważniejsza, w wymiarze polityki europejskiej, decyzja tego rządu. Niestety, podjęto ją według klasycznych reguł osiemnastowiecznej dyplomacji gabinetowej, kiedy to dyskusja „społeczna” odbywała się jedynie w wąskiej elicie władzy.
Marek Bełdzikowski, Czytelnik bloga Dyplomacja