Za nami jedno z najbardziej dramatycznych przesileń politycznych w powojennej historii Australii. A jeszcze rok temu wydawało się, że zaplanowane na rok 2010 wybory federalne nie dostarczą obserwatorom polityki na Antypodach poważniejszych emocji.
Cisza przed burzą
We wrześniu 2009 roku Australią rządził premier Kevin Rudd. Polityk w typie sympatycznego technokraty, pozbawiony wielkiej charyzmy, ale dający obywatelom poczucie stabilizacji. Rudd został szefem rządu w grudniu 2007, gdy jego Australijska Partia Pracy (ALP) po 11 latach odebrała władzę Liberalnej Partii Australii (LPA) kierowanej przez premiera Johna Howarda, bliskiego politycznego przyjaciela George’a W. Busha.
Australijczycy nie lubią częstych trzęsień ziemi na scenie politycznej, dlatego zwykle zmieniają partię rządzącą raz na kilka trzyletnich kadencji, nie częściej. Stąd Rudd i jego ALP mogli być raczej spokojni o wynik wyborów, które zgodnie z konstytucją premier musiał rozpisać najpóźniej jesienią 2010. Zwłaszcza, że LPA po przejściu do opozycji znalazła się w głębokiej defensywie, kierowana przez niezbyt rzutkich Brendana Nelsona i jego następcę Malcolma Turnbulla.
Premier Rudd przyjął kilka motywów przewodnich swych rządów, wśród których bodaj najważniejszym były kwestie ekologiczne, zwłaszcza związane ze zmianami klimatycznymi. O wadze tej tematyki świadczy to, że w jego gabinecie zasiadali obok siebie minister środowiska i osobny minister ds. zmian klimatycznych. Szczególnie duże nadzieje Rudd wiązał ze szczytem klimatycznym w Kopenhadze (7-18 grudnia 2009), gdzie pragnął odegrać rolę głównego dealmakera.
Nawiasem mówiąc, nawiązywało to do obecnej od lat w polityce zagranicznej Australii, ale także np. Kanady czy Norwegii, koncepcji middle power. Zakłada ona, że choć państwa o potencjale podobnym do Australii nie są w stanie rywalizować z wielkimi mocarstwami, mogą budować swoją pozycję międzynarodową poprzez odgrywanie wiodącej roli w wybranych kwestiach, o dużym znaczeniu dla całej społeczności międzynarodowej. Tak właśnie Rudd widział rolę Australii w sprawie zmian klimatycznych.
Fiasko Kopenhagi – początek problemów Rudda
Konferencja kopenhaska zakończyła się fiaskiem, przynajmniej w odczuciu australijskiej prasy, co było poważnym ciosem dla premiera, który rzucił na szalę cały swój międzynarodowy autorytet. Mówiąc bardziej złośliwie: pokazało to dobitnie, iż autorytet ten nie jest zbyt wielki. Ale to nie porażka negocjacji w stolicy Danii okazała się głównym problemem Rudda. Chcąc wzmocnić wizerunek Australii jako lidera zmian, w przededniu Kopenhagi rząd Rudda starał się przeforsować ustawę, która zmuszała przemysł do poważnego ograniczenia własnej emisji gazów cieplarnianych. A trzeba pamiętać, że choć Australia jest państwem wysokorozwiniętym w sensie cywilizacyjnym i pod względem poziomu życia mieszkańców, jej struktura eksportu wygląda niemalże jak w państwie Trzeciego Świata, opierając się na surowcach kopalnych oraz ich przetwórstwie (i płodach rolnych).
Rudd zdołał uzyskać poparcie własnej partii dla tego pomysłu, a nawet zawarł w tej sprawie porozumienie z liderem opozycji. Tyle tylko, że w szeregach opozycyjnej LPA, tradycyjnie reprezentującej interesy środowisk biznesowych, wybuchł bunt. Doszło do wyborów nowego lidera, w których ugodowy Malcolm Turnbull przegrał jednym głosem z sytuującym się zdecydowanie na prawym skrzydle partii Tony’m Abbottem. Dosłownie następnego dnia izba wyższa parlamentu utrąciła kontrowersyjną ustawę głosami LPA.
Przejęcie przez Abbotta sterów opozycji stworzyło dla ALP nieoczekiwane zagrożenie. Ten żarliwy katolik, były bokser-amator i zarazem były kleryk z seminarium duchownego, okazał się znacznie bardziej medialnym i mniej wygodnym rywalem dla szefa rządu niż jego dwaj poprzednicy. Do tego Rudd popełnił brzemienny w skutkach błąd. Po porażce ustawy klimatycznej i Kopenhagi, całkowicie zmienił linię partii w tej sprawie. Z dnia na dzień flagowe hasło ALP przestało mieć dla tego stronnictwa większe znaczenie. Wyborcy zauważyli tę woltę i odebrali ją jako przejaw politycznego koniunkturalizmu czy wręcz cynizmu. Sondaże zaczęły wskazywać coraz mniejszą przewagę partii rządzącej nad opozycją.
Tonący brzytwy się chwyta
A premier Rudd brnął dalej. Najpierw, w ramach walki z kryzysem gospodarczym (który był jak dotąd w Australii faktem bardziej medialno-eksperckim niż problemem szarego człowieka) postanowił nałożyć superpodatek, w wysokości 40% zysku, na wielkie korporacje wydobywcze, czerpiące krociowe dochody z eksportu australijskich surowców. Takie giganty jak BHP Billiton czy Rio Tinto nie zamierzały zgodzić się na rolę chłopców do bicia i odpowiedziały medialną kontrofensywą, wspieraną przez opozycję. Firmy te są głównymi pracodawcami w najbardziej zapadłych regionach Australii, takich jak jej szeroko rozumiana północ, stąd łatwo było wywodzić, że jeśli ograniczą inwestycje (a groziły tym), odbije się to na najbardziej wrażliwych grupach społecznych.
Potem Rudd ogłosił pomysł, który nazwał po prostu „Dużą Australią” (Big Australia). Premier wyszedł z założenia, że jeśli australijska gospodarka ma się rozwijać, to potrzebny jest systematyczny wzrost ludności. Jako docelowy poziom zaludnienia, który kraj miał osiągnąć w ciągu 40 lat, określił 36 milionów mieszkańców, czyli ok. 14 milionów więcej niż dziś. Problem w tym, że tą jedną koncepcją dotknął dwóch wielkich narodowych obaw, mających w Australii co najmniej stuletnią tradycję.
Pierwsza to lęk przed nieanglosaską, a zwłaszcza azjatycką, imigracją. Choć od lat 70. australijskie społeczeństwo jest coraz bardziej otwarte i multikulturowe (po wielu wcześniejszych dekadach bezkompromisowo rasistowskiej polityki imigracyjnej), ostatnio w kraju nasilają się incydenty na tle etnicznym czy religijnym. Najszerzej znane stały się bitwy toczone na plażach przez skrajnie konserwatywnych młodych muzułmanów, starających się przegonić plażowiczki w bikini, z broniącymi swobód, ale również nie przebierającymi w środkach, grupami białych wyrostków.
Druga obawa dotyczy ekologii kontynentu – ile osób jest on w stanie pomieścić bez nadmiernego narażania środowiska naturalnego. Oczywiście Australia jest ogromnym krajem, ale często zapomina się, że znaczna część jego powierzchni to pustynie i inne nieużytki. Ziem przyjaznych człowiekowi jest relatywnie niewiele, a do tego ogromne połacie zajmuje wielkoobszarowe rolnictwo.
Zamach stanu w partii władzy
To wszystko doprowadziło do zaskakujących wydarzeń, które zaczęły się 23 czerwca tego roku. Jak grom z jasnego nieba na australijskich wyborców spadło doniesienie prestiżowego dziennika Sydney Morning Herald: Kevin Rudd kazał szefowi swojego personelu politycznego pilnie przeprowadzić sondę wśród parlamentarzystów ALP, aby sprawdzić poziom jego poparcia w klubie. Był to bardzo czytelny sygnał, że w partii rządzącej, pod powierzchnią rutynowych uśmiechów, zaczyna wrzeć. Po całym dniu pracy swego podwładnego premier już wiedział: zaczął się pucz, na którego czele stoi jego zastępczyni Julia Gillard. Natychmiast zarządził na następny poranek nadzwyczajne zebranie klubu i wybory lidera. Po całej nocy liczenia głosów, rano Rudd zaczął spotkanie od złożenia dymisji z funkcji szefa partii i rządu.
Większość w ALP postawiła wszystko na jedną kartę i było to naprawdę niezwykle ryzykowne zagranie. Na niespełna pół roku przed ostatecznym konstytucyjnym terminem wyborów pozbyli się przywódcy będącego ostatnio w opałach, lecz wciąż popularnego i wskazywanego jako faworyt wyborów, choć z większym niż wcześniej znakiem zapytania. Na swoją nową liderkę i zarazem pierwszą w historii panią premier Australii wybrali Julię Gillard. Nowa szefowa rządu postanowiła nie czekać, lecz szybko wezwać opozycję na ubitą ziemię: rozpisała wybory parlamentarne na 21 sierpnia.
Przedterminowe wybory
Tym samym w kampanii stanęły naprzeciw siebie dwie postacie o zupełnie przeciwstawnych biografiach. Konserwatywny i pobożny Tony Abbott, wzorowy mąż i ojciec, oraz Julia Gillard, ateistka żyjąca w nieformalnym związku, która zaczęła urzędowanie od brutalnego wysadzenia z siodła lubianego, mimo wszystko, poprzednika. Miała zresztą poważny problem z wytłumaczeniem elektoratowi, dlaczego Rudd musiał odejść. Jej wywody o rządzie wypadającym z szyn mało kogo przekonywały. Rudd na chwilę usunął się w cień, ale już po kilku tygodniach Gillard przeżyła swoją małą Canossę, gdy w obliczu wciąż spadających notowań, musiała poprosić poprzednika o aktywne włączenie się w kampanię, zwłaszcza w jego rodzinnym stanie Queensland.
Samą kampanię komentatorzy oceniali jako merytoryczną acz nudną, często nadmiernie pogrążoną w lokalnych sprawach newralgicznych okręgów wyborczych, a ignorującą wielkie problemy kraju i świata. Słowem: pozbawioną szerszej wizji. Najbardziej emocjonujące były sondaże, które wskazywały na to, że po majowym dreszczowcu w Wielkiej Brytanii, Australia będzie kolejnym państwem anglosaskim, które znajdzie się w tym roku na politycznym rozdrożu.
Powyborczy pat
I rzeczywiście. W liczącej 150 miejsc Izbie Reprezentantów, izbie niższej parlamentu federalnego, wybory dały wynik całkowicie remisowy. Kierowana przez premier Gillard ALP zebrała 72 mandaty. Tyle samo uzyskała Koalicja, czyli blok partii prawicowych zdominowany przez Liberałów Tony’ego Abbota. Języczkiem u wagi z miejsca stało się sześciu pozostałych posłów, czterech niezależnych oraz dwaj reprezentanci mniejszych ugrupowań, Australijskich Zielonych i Narodowej Partii Australii Zachodniej.
Partia Pracy zdołała uzyskać poparcie trzech deputowanych niezależnych oraz przedstawiciela Zielonych. Koalicja miała mniej szczęścia, zaskarbiając sobie względy tylko jednego niezrzeszonego oraz reprezentanta nacjonalistów z Australii Zachodniej. Nikt z newralgicznej szóstki nie zgodził się jednak wejść do rządu, ich poparcie jest wyłącznie parlamentarne. Dodatkowo posłowie niezależni uzyskali bardzo dobrą cenę za swoje głosy. Oprócz „pakietów regionalnych” dla swoich okręgów wyborczych, wytargowali poważną reformę parlamentu, której najważniejszym elementem jest powołanie ponadpartyjnego spikera, na wzór brytyjski, co zmniejszy stopień kontroli partii rządzącej nad przebiegiem obrad.
Krucha większość
I tak Australia wychodzi z tego roku zawirowań z mniejszościowym rządem, mającym dwa mandaty przewagi nad opozycją, opierającym się na kruchej i bardzo interesownej współpracy z luźną grupą kanapowych polityków, o których w normalnych warunkach nikt poza ich okręgiem nawet by nie usłyszał. Trudno uwierzyć, aby rozpoczynająca się właśnie kadencja parlamentu mogła potrwać pełne trzy lata, jak tego chce konstytucja. Jeżeli ALP uda się zwiększyć swoją, minimalną obecnie, sondażową przewagę nad LPA, zapewne premier Gillard nie zawaha się przed rozpisaniem przedterminowych wyborów, aby ustabilizować swoją bazę w parlamencie, bez czego na dłuższą metę trudno będzie jej rządzić. Jeśli natomiast ALP wciąż będzie tracić poparcie, posłowie niezależni mogą zmienić front i wynieść do władzy Liberałów, którzy również zapewne zechcą ją umocnić w drodze nowych wyborów.
Jarosław Błaszczak
Autor jest politologiem, specjalizuje się w polityce państw anglosaskich. Obecnie przygotowuje pracę doktorską na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, poświęconą historii australijskiej polityki zagranicznej.