Sześć tygodni od obalenia prezydenta Muhamada Morsiego to dla Egiptu czas protestów, starć demonstrantów z siłami porządkowymi i, można to już śmiało powiedzieć, narastającego chaosu. Dynamika zdarzeń jest niepokojąca – giną setki osób. Chociażby w środę 14 sierpnia, gdy zginęło blisko 650 osób. Dwa dni później, w „dzień gniewu”, ginie niemal 200 osób. W sobotę 17 sierpnia siły porządkowe „czyszczą” meczet al-Fath, w którym zgromadzili się zwolennicy Bractwa Muzułmańskiego. Trwa obława na liderów tej organizacji, podobno aresztowani są także najbliżsi członkowie ich rodzin. Premier rządu tymczasowego rozważa delegalizację Bractwa i zapowiada, że nie ma mowy o pojednaniu z tymi, którzy mają krew na rękach (tj. Bractwem, które nieustająco wzywa do protestów).
Siły polityczne w Egipcie
Jakiś czas temu usłyszałem powiedzenie, które celnie opisuje sytuację polityczną w Egipcie i podkreśla trudność, jaką Zachód ma z wydarzeniami w największym państwie arabskim – „Problem z Egiptem jest taki, że demokraci nie są liberałami, a liberałowie – demokratami„. Za demokracją opowiedzieli się (i nadal opowiadają) przecież przedstawiciele Bractwa Muzułmańskiego. Tymczasem świeccy liberałowie poparli obalenie prezydenta Mursiego przez armię, a wcześniej nie akceptowali zwycięstwa Bractwa.
Oczywiście nie możemy dokładnie przekładać zachodniego rozumienia pojęcia demokrata czy liberał na piaski egipskiej pustyni. Bractwo i wywodzący się z niego prezydent, gdy przejęli władzę, nie działali zgodnie z demokratycznymi wzorcami (retoryczne pytanie – niby skąd mieli je znać? Import z Zachodu nie wchodzi w grę). Posiadając władzę Bractwo grało pod siebie, lekceważyło inne siły polityczne, a prezydent Mursi próbował wyjąć swoje decyzje spod jakiejkolwiek kontroli (pisałem o tym szerzej tutaj). Z drugiej strony, laureat pokojowego Nobla Mohamad El-Baradei, jeden z liderów świeckiej opozycji, „przemówił Obamą” – nazywając zamach stanu oddaniem przez armię ludowi szansy na zresetowanie demokracji. Gdyby Obama uznał, że doszło do zamachu stanu, egipska armia zostałaby z dnia na dzień odcięta od pomocy finansowej. A w takiej sytuacji jak obecnie, nie rezygnuje się z konia, którego obstawia się od kilku dekad.
Państwo należy do armii
Nikt nie ma kryształowej kuli, w której mógłby dostrzec finał zdarzeń w Egipcie. Wydaje się, że wojsko postanowiło rozprawić się z Bractwem jak za starych „dobrych” czasów. W najnowszej historii Egiptu bywało tak, że organizacja ta albo była prześladowana, a jej członkowie byli tysiącami zamykani w więzieniach, albo luzowano śrubę i dopuszczano nawet do tego, by Bractwo miało swoich deputowanych w parlamencie. To, że Bractwo przejęło na kilkanaście miesięcy władzę (zapewne teoretycznie, bo wojsko nadal „trzymało rękę na pulsie” i „pomogło” Mursiemu w poniesieniu porażki) było anomalią, po której Egipt wraca do normy.
A normą w Egipcie są rządy wojska. W Pakistanie od czasu do czasu następowała rotacja – zamach stanu, powrót rządów cywilnych. W Turcji rządzili cywile, dopóki armia nie dopatrzyła się „islamistycznego odchylenia”. A w Egipcie cały czas rządziła armia. Mubarak mógł zrzucić mundur i założyć garnitur, lecz nadal był wojskowym i stał na czele czegoś, co można śmiało uznać za juntę. Podobnie jak jego poprzednicy – Sadat, Nasser, Nadżib.
W sunnickich autokracjach i Izraelu śpią spokojniej
Za egipską armię ściska kciuki Arabia Saudyjska (i większość państw Rady Współpracy Zatoki Perskiej – GCC), która odbiera Bractwo Muzułmańskie (i jego regionalne klony) jako bardzo poważne zagrożenie dla monarchii. Tylko Katar, dotąd obstawiający Bractwo, jest niepocieszony. W wymiarze międzynarodowym z powrotu wojska do stałej roli w Kairze najbardziej zadowolony jest Izrael. Znacząco poprawia to jego sytuację, zabezpieczając południową flankę. Gdyby tak jeszcze Assad pokonał rebelię i przywrócił ład w Syrii, izraelski status quo zostałby zachowany.
Wakacje w Egipcie? Nie teraz!
Na koniec słów kilka o wyjazdach turystycznych do Egiptu. Wczoraj w jednej ze stacji TV wysłuchałem polskiej turystyki, która z rozbrajającą szczerością wyznała, że jeśli w Egipcie zrobi się niebezpiecznie, to przecież polski rząd wyśle po nią i jej podobnych samoloty. Zapewne tak by się stało (bądź stanie, echa walk Bractwa z armią docierają także do kurortów), lecz nie zwalnia to turystów od racjonalnego myślenia. A sytuacja w Egipcie skłania tylko do jednej refleksji – nie ma tam czego szukać, lepiej zrezygnować z wyjazdu. Teoretycznie nikomu nie zależy na podcinaniu kluczowej gałęzi i tak osłabionej gospodarki, lecz takimi kategoriami myślą co najwyżej najwyżsi przywódcy obu stron. Warto pamiętać też o organizacjach terrorystycznych, dla których obecna sytuacja w Egipcie stanowi wodę na młyn i tworzy szansę na przeprowadzenie rozmaitych operacji. Atak na kurort, wysadzenie hotelu czy porwanie turystów (i ew. poderżnięcie im gardeł) naprawdę mogą się zdarzyć. Czy all inclusive za 1,5-3 tysiące złotych/os. są warte takiego ryzyka?
Piotr Wołejko