Wizyta prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Putina w stolicy Kazachstanu Astanie (informacja na stronie OSW) pozbawiła złudzeń prezydenta Lecha Kaczyńskiego w kwestii szczytu energetycznego, który wkrótce odbędzie się w Krakowie. Prezydenci Polski, Gruzji, Ukrainy i Azerbejdżanu mieli wspólnie z prezydentem Nursułtanem Nazarbajewem dyskutować o alternatywnych (tzn. omijających Rosję) drogach transportu ropy i gazu. Niestety dla idei polskiego prezydenta, Władimir Putin przypuścił skuteczny kontratak i Nazarbajew pozostał w domu. Co więcej, zgłosił zapotrzebowanie na zwiększenie przepustowości rosyjskich rurociągów, co tylko potwierdza wypowiedziane przez niego kilka miesięcy temu słowa – że w transporcie kazachskiej ropy musi mieć udział Rosja. Jakby tego było mało, Turkmenistan – posiadający jedne z największych w świecie złóż gazu – zapowiedział, iż zamierza dwukrotnie zwiększyć ilość eksportowanego do Rosji gazu. Sam Azerbejdżan – jako jedyny kraj posiadający zasobne złoża ropy i gazu z uczestników krakowskiego szczytu – nie zapewni wszystkim energetycznej suwerenności od Moskwy.
W Krakowie pojawi się co prawda przedstawiciel prezydenta Kazachstanu, ale fakty są takie, że kraj ten nie zamierza zadzierać z Rosją. Jest to zrozumiałe wobec sytuacji wewnętrznej tego kraju, w którym Nazarbajew rządzi nieprzerwanie od blisko dwóch dekad (a szefem największej opozycyjnej partii jest… jego własna córka). Turkmenistan nigdy nie był brany nawet jako potencjalny alternatywny wobec Rosji dostawca, jednak do momentu śmierci Saparmurata Nijazowa zachowywał choć częściową niezależność. Nowy prezydent jest jednak bardziej uzależniony od Rosji i nie zrobi nic bez jej przyzwolenia. I Kazachstan i Turkmenistan doskonale zdają sobie sprawę z tego, że ich eksport jest uzależniony od rosyjskich rurociągów i taki stan rzeczy utrzyma się przez wiele lat. Niemądrze byłoby więc psuć sobie stosunki z Rosją, która zapewnia tranzyt surowców, a dodatkowo spokojne trwanie miejscowych reżimów – mających z demokracją niewiele wspólnego.
Jedno spojrzenie na mapę rurociągów pozwala dostrzec, że uniezależnienie się od Rosji – w przypadku Polski czy Ukrainy – jest w bliskiej przyszłości nierealne. Dobrze, że myśli się o zmianie tego stanu rzeczy, ale podejmowane działania mają mało wspólnego z rzeczywistością. Deklaracje i brak czynów to główna przyczyna nieistnienia – choć ciągle mówi się o jego budowie – ropociągu Odessa-Brody-Gdańsk. To zaledwie kilkaset kilometrów rury, którą trzeba położyć – jednak inwestycja nadal nie przeszła z fazy politycznej do biznesowej i tkwi w realizacyjnej próżni. W tym samym czasie zbudowano liczący prawie 1800 km ropociąg BTC (Baku-Tbilisi-Ceyhan), którym od kilkunastu miesięcy płynie już ropa. W przypadku projektów rurociągów nie można tylko chcieć, żeby móc.
Nie można też nieustannie posługiwać się antyrosyjską retoryką, gdyż ze zdroworozsądkowego punktu widzenia nie powinno się cyklicznie obrażać głównego dostawcy niezbędnych surowców. Owszem, mamy terminal naftowy w Gdańsku, ale transport ropy tankowcami czyni ją droższą nawet do 5 dolarów na baryłce ropy. Z gazem jest natomiast dużo gorzej, gdyż plany budowy gazoportu są nadal dalekie. Z całym szacunkiem dla majestatu Rzeczpospolitej, ale kim jest Polska, aby rzucać wyzwanie energetyczne Rosji? Oczywiście, nie powinniśmy siedzieć cicho pod miotłą jak mysz kościelna, ale zamiast otwartego występowania przeciwko Moskwie powinniśmy prowadzić zakulisowe rozmowy i lobbing z partnerami – UE i – głównie – USA. Bez wsparcia tych potęg nie mamy raczej czego szukać w regionie kaspijskim, na którym nam tak bardzo zależy. Dopóki tego nie zrozumiemy, szczyty jak ten najbliższy – w Krakowie – będą okazją bardziej do stypy, niż do konstruktywnej dyskusji o energetyce. Jeden ruch Władimira Putina pozbawił krakowskie spotkanie energii. Można było to przewidzieć. Tak samo, jak odmowę prezydenta Nazarbajewa w marcu podczas spotkania z Lechem Kaczyńskim dostarczania ropy bez udziału Rosji.
Piotr Wołejko