Ostatnie dni przyniosły interesujące wydarzenia oraz publikacje, którym warto poświęcić trochę czasu i miejsca. Prezydent Barack Obama najpierw ogłosił nową afgańską strategię, polegającą na dosłaniu dodatkowych 30 tysięcy żołnierzy do Afganistanu oraz przekazywaniu większej odpowiedzialności za walkę z talibami i radykałami Afgańczykom, a następnie udał się do Oslo aby odebrać pokojową nagrodę Nobla.
W „Europie„, dodatku do tygodnika Newsweek Polska opublikowano wywiad z Johnem Grayem oraz interesujący artykuł Charlesa Krauthammera dotyczące przyszłości Ameryki. W blogosferze pojawiły się dwa wpisy nawiązujące do tego tematu: Stany ducha Ameryki autorstwa Jana Brańczaka oraz USA – Rzym XXI wieku? autorstwa Adriana Bieleckiego. Na dokładkę tekst Michała Gąsiora zatytułowany Co z tym światem?
Co z tego wszystkiego wynika? Zaczynając od Obamy i jego przemówienia w Oslo, potwierdził on realistyczne założenie, że wojen nie da się całkowicie „wymazać” ze stosunków międzynarodowych. Wojna jest znana od zarania ludzkości i będzie towarzyszyć nam, naszym dzieciom i wnukom, jak też kolejnym pokoleniom. Stany Zjednoczone nie zamierzają, w imię utopijnej wizji światowego pokoju, zaprzestać obrony własnych interesów i obywateli. Obama powiedział to wprost, co nie wywołało entuzjazmu wśród dystyngowanych gości ceremonii wręczenia pokojowego Nobla.
Obama otrzymał nagrodę za próbę zmiany dyskursu międzynarodowego i powrót do multilateralizmu. Interesujące w tym świetle są wyniki badań opinii publicznej w USA, z których jasno wynika, że znacząco wzrosła liczba popierających unilateralizm. Już 44 procent Amerykanów uważa, że ich kraj powinien robić to, co uważa za słuszne, bez patrzenia się na innych. Jest to najwyższy wynik poparcia dla unilateralizmu od momentu rozpoczęcia badań w tym zakresie. Jeszcze ciekawiej wyglądają odpowiedzi uzyskane na pytanie, czy Stany Zjednoczone powinny zająć się sobą i pozwolić innym zrobić to samo. Tutaj aż 49 procent badanych odpowiedziało „tak”. Więcej o badaniach w artykule Janka Barańczaka.
Widzimy wyraźnie dwie tendencje: wzrost poparcia dla samodzielności w działaniu Ameryki na scenie globalnej oraz ciągoty izolacjonistyczne. Komitet noblowski przyklasnąłby raczej tylko drugiemu rozwiązaniu, choć bez zaangażowania Ameryki w rozmaite instytucje i mechanizmy współpracy międzynarodowej trudno byłoby osiągnąć istotne efekty. Wiedząc na czym stoimy, dodajmy kolejny element układanki, czyli pytanie Adriana Bieleckiego, czy chiński odpowiednik pax americana jest możliwy? Jeśli tak, czy może stanowić przedłużenie względnie stabilnego okresu amerykańskiej dominacji i czy będzie to dla nas, Europejczyków, korzystna zmiana?
Teoria nieuchronnego schyłku Ameryki zyskuje coraz większą popularność. Adrian zdaje się przyznawać jej słuszność. John Gray w ostatniej „Europie” zapewnia czytelników, że upadek jest pewny. Innego zdania jest konserwatywny publicysta Washington Post Charles Krauthammer. W jego opinii przyszłość Ameryki jest w jej własnych rękach. Można oddać pole i wywiesić białą flagę, można też walczyć o utrzymanie dominacji. Nietrudno zgadnąć, zwolennikiem której opcji jest Krauthammer.
Realistyczna koncepcja stosunków międzynarodowych zakłada, że wielkie potęgi cały czas dążą do wzmocnienia własnej pozycji i osłabienia pozycji pozostałych potęg. Nie ma miejsca na próżnię – jeśli ktoś ustąpi, inni zajmą jego dawne pozycje. Z tej perspektywy można założyć, że umacniająca się potęga – Chiny – będzie powoli acz systematycznie wypierać Amerykę i zajmować oddane przez Amerykanów pole. Jednak inni nie będą przyglądać się biernie chińskim postępom. Może być również tak, że to nie Chiny będą najbardziej korzystać na wycofywaniu się Ameryki. Jest też trzecie rozwiązanie – Ameryka wcale nie będzie się zbyt wyraźnie wycofywać.
Ewentualne zastąpienie pax americana jakimś chińskim odpowiednikiem wydaje się na dziś pytaniem bardzo teoretycznym. Wielce nierozsądne byłoby twierdzenie, że „chińskie podróby są zawsze gorsze od oryginałów”. Dla Chin na dziś najważniejsze są spokój i stabilność w ich bliskim otoczeniu. O dalsze nie martwią się zbytnio, sprawiając tym samym problemy bardziej zaangażowanej Ameryce i Europie. Wraz ze wzrostem potęgi w interesie Chin stanie się stabilizowanie coraz większych obszarów globu. Stabilność oznacza bowiem gotowość do przyjmowania chińskiego importu oraz większe możliwości eksportu do Chin surowców naturalnych.
Na pierwszy rzut oka różnica między amerykańskim a ewentualnym chińskim okresem pokoju może być niewielka. Ameryce też zależało na rozwoju własnego eksportu, stąd wywodzi się idea Planu Marshalla. Jednak za amerykańskimi interesami gospodarczymi szły także wartości. Wartości bliskie Europie, na którą pomoc finansowa była nakierowana. Tymczasem Chiny separują biznes od wartości i ideologii. Zza pieniędzy wyziera ideologiczna pustka. Z amerykańskimi wartościami można się zgadzać lub nie, ale tryumf Chin oznaczałby najpewniej zwycięstwo czystego biznesu, odartego z wartości i wyższych idei. Money is money. Koniec, kropka.
Powracając do wyników badań przytoczonych we wstępie niniejszego artykułu, warto zwrócić uwagę na konsekwencje opinii zyskujących poparcie wśród amerykańskiej publiczności. Zresztą Barack Obama wcale nie zachowuje się jak multilateralista z krwi i kości. Zarzucają mu to zresztą sojusznicy z NATO, których poinformował o przygotowywanej miesiącami strategii afgańskiej i wystawił rachunek – wezwanie do wzmocnienia sojuszniczych kontyngentów o kilka tysięcy żołnierzy. Praktycznie zero partycypacji bliskich przecież partnerów. Robimy tak, jak uważamy; inni mogą być z nami albo przeciw nam. Czyż nie pachnie to trochę znienawidzonym powszechnie Georgem Bushem juniorem?
Asertywna Ameryka to jeszcze nie dramat dla Europy czy dla świata. Zdążyliśmy się przyzwyczaić do amerykańskiego stylu działania, choć nie oznacza to wcale jego akceptacji. Prawdziwym problemem, w szczególności dla Europy, mogą być wzmagające się (a mające długie tradycje) tendencje izolacjonistyczne. Tymczasem skala problemów wewnętrznych powoduje, że powrót Stanów Zjednoczonych do pewnego rodzaju izolacjonizmu nie może zostać wykluczony.
Dla Europy, której bezpieczeństwo w dużej mierze jest gwarantowane przez USA lekcja jest prosta: nie zaniedbywać własnych armii oraz rozwijać współpracę w zakresie obrony i bezpieczeństwa. Niestety, Europa także ma problemy wewnętrzne, których rozwiązanie będzie trudne i kosztowne. Dywidenda pokoju i stabilności zapewniona Europie przez Amerykę po II wojnie światowej sprawiła, że obrona narodowa została zaniedbana, a priorytetem stało się państwo socjalne.
Jeśli nawet Ameryka nie wycofa się za ocean, co należy uznać za wciąż mało prawdopodobne, Europa i tak powinna zreformować swoje siły zbrojne z dwóch powodów: dla własnego bezpieczeństwa (si vis pacem para bellum) oraz podniesienia prestiżu międzynarodowego. W innym wypadku będziemy politycznym karłem na arenie globalnej, a naszego samopoczucia nie poprawi fakt bycia gospodarczą potęgą. Japonia też nią jest, ale może co najwyżej uprawiać dyplomację książeczki czekowej.
Piotr Wołejko