Od kiedy przed kilkunastoma dniami Chiny brutalnie stłumiły protesty Tybetańczyków – nie wiadomo, czy nie były one zresztą wywołane przez chińskich agentów-prowokatorów – Tybet nie schodzi z czołówek wszystkich mediów. Przeplatające się obrazy Dalajlamy apelującego o spokój i rozmowy, chińska maskarada dla zachodnich dziennikarzy zakończona skandalem, europejscy przywódcy grożący bojkotem ceremonii otwarcia sierpniowych igrzysk w Pekinie – przypominają nam o problemie jednej z prowincji Chińskiej Republiki Ludowej, podbitej w 1951 roku.
Demonstracje poparcia dla Tybetańczyków, gromy słane na chińskie władze przez znane osobistości ze świata polityki, show-biznesu, sportu oraz przez zwykłych ludzi – z dnia na dzień jest ich coraz więcej. Jak to zwykle bywa, akcyjnie zajęliśmy się teraz Tybetem. Zainteresowanie to, jak zwykle, minie w przeciągu najdalej kilku tygodni. Tak, jak minęło zainteresowanie mediów, a zatem także szeroko rozumianej opinii publicznej, problemami w Darfurze, Somalii czy Kongo. Jest to naturalny proces. Kto pamięta dziś o rebelii na Haiti, która miała miejsce w 2004 roku? Do dziś kraj ten nie jest w stanie poradzić sobie z ogromnymi problemami, a bezpieczeństwa pilnują żołnierze z misji ONZ. Bezrobocie jest powszechne, a czterech na pięciu Haitańczyków żyje poniżej granicy ubóstwa.
Tybet, Darfur, Kongo, Haiti – długo by wymieniać. Wszystkie te miejsca łączą poważne problemy oraz krótkotrwałe zainteresowanie ze strony mediów. Co w tym gronie robi „tytułowy” Tajwan? Państwo demokratyczne, z prężną gospodarką opartą na nowoczesnych technologiach? Państwo, w którym PKB liczone na głowę wynosi prawie 30 tys. dolarów – piętnastokrotnie więcej niż na Haiti?
Pozwoliłem sobie wpleść Tajwan do tego tekstu, gdyż nie posiada on jednej cechy wspólnej dla wcześniej wymienionych państw/regionów – nie cieszy się zainteresowaniem mediów. Owszem, styczniowe wybory parlamentarne czy niedawne wybory prezydenckie były powszechnie relacjonowane. Jednak nie w tym rzecz.
Czym tak naprawdę jest Tajwan? Według definicji państwowości przyjętej w konwencji z Montevideo, aby dany podmiot uznać za państwo powinien on posiadać: stałą ludność, określone terytorium, rząd i zdolność do utrzymywania stosunków z innymi państwami. Czy Tajwan nie spełnia jakiegokolwiek kryterium? Spełnia wszystkie. Od 1949 roku utrzymywana jest fikcja tzw. „Jednych Chin”. Po wymuszonej klęskami na kontynencie ucieczce nacjonalistów pod wodzą Czang Kaj-szeka na Tajwan zarówno komuniści Mao, jak i Czang zapewniali, że to oni są jedynymi reprezentantami Chin. W międzyczasie powstały dwa oddzielne byty państwowe – ChRL i Republika Chińska. Do momentu uznania ChRL za jedynego reprezentanta „całych Chin” przez Nixona (w 1971 roku), to Republika Chińska (Tajwan) zajmowała stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
Polityka Pekinu, wraz z rozpoczęciem dynamicznego wzrostu gospodarczego od czasów ekonomicznych reform Deng Xiaopinga (przełom lat 70. i 80.) wywierają silną presje na wspólnotę międzynarodową, w myśl której to Chińska Republika Ludowa reprezentuje Chiny – a więc zarówno Chiny kontynentalne, jak i „zbuntowaną wyspę”, za jaką Pekin uznaje Tajwan. Polityczna i ekonomiczna presja (a często zwykłe przekupstwo – stosowane zresztą także przez Tajwan) okazują się bardzo skuteczne – mniej niż 30 państw uznaje Tajwan za niepodległe państwo (są to w większości państewka niewielkie i mało znaczące, jak np. Nauru). Tajwan nie ma żadnych szans na wejście do ONZ, gdyż zasiadające w Radzie Bezpieczeństwa ChRL oraz Rosja posiadają prawo weta.
Tajwan tkwi w politycznej próżni. Pod względem liczby ludności Tajwan mieści się w pięćdziesiątce najludniejszych państw. Pod względem PKB per capita lokuje się w pierwszej trzydziestce. Posiada własną walutę, jest czołowym azjatyckim eksporterem. Praktycznie wszystkie państwa świata handlują z Tajwanem, na handlu Tajwan zbudował swój dobrobyt i demokrację. Od 2000 roku na Tajwanie odbywają się wybory prezydenckie, obywatele mają także prawo wybierać parlament. Podsumowując – Tajwan jest rynkową demokracją. Mimo wszystko, za państwo uznawany nie jest.
Ze strony Chińskiej Republiki Ludowej polityka jest jasna – „Jedne Chiny”. W razie secesji Pekin otwarcie grozi Tajwanowi wojną, a Taipei wcale nie może być pewne odsieczy amerykańskiej (de facto to Amerykanie gwarantują wyspie quasi-niepodległość). Oczywiście Tajwan nie poddałby się bez walki. Pod bronią znajduje się ok. 400 tysięcy żołnierzy, a wydatki na obronę stanowią nawet 15 procent budżetu. Tajwańczycy posiadają nowoczesne zachodnie uzbrojenie, które w boju mogłoby być skuteczne. Należy jednak pamiętać, że po drugiej stronie cieśniny ChRL rozmieściło już ok. tysiąca rakiet wycelowanych w Tajwan, a w zeszłym roku Chińczycy wspólnie z Rosjanami przeprowadzili manewry wojskowe improwizujące desant na wyspę. Trudniej o czytelniejszy znak ze strony Pekinu.
Można powiedzieć, że wypisuję tutaj oczywistości i banały; że zagrożenia dla Tajwanu nie ma, gdyż ekonomiczna współpraca pomiędzy tajwańskimi a chińskimi przedsiębiorcami integruje wyspę z kontynentem skuteczniej, niż jakakolwiek interwencja militarna. Zarzuty, na pierwszy rzut oka, całkiem słuszne. Kiedy jednak przyjrzymy się bliżej, dostrzeżemy, że rzeczywistość wcale nie przedstawia się tak różowo, a my sami zachowujemy się jak hipokryci.
Skoro bolejemy nad łamaniem praw człowieka w jednej z prowincji Chińskiej Republiki Ludowej, czy w jednej z prowincji Sudanu – których podległości władzy w Pekinie czy Chartumie nie negujemy – jak możemy przejść do porządku dziennego nad otwartymi groźbami skierowanymi pod adresem w pełni demokratycznego państwa? Czemu nie ma apeli do światowych przywódców, aby skończyli z hipokryzją i przyznali, że Tajwan jest de facto i de iure niepodległy? Taki sam jednolity front, jak w kwestii Tybetu, powinien być zbudowany w sprawie Tajwanu. Pojedynczo z ChRL nie wygra nikt, ale czy Pekin odważyłby się zaordynować sankcje wobec, powiedzmy, zjednoczonej Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych i Kanady? Na Tajwanie co prawda nikt nie cierpi z powodu razów rozdzielanych przez komunistów – ale to nie jest wystarczający powód, aby problemu Tajwanu nie podnosić.
Niestety, mało kogo to interesuje. Na czołówkach był już Darfur, teraz jest Tybet, a w przyszłości będzie zapewne Zimbabwe. Będzie, ale tylko przez jakiś czas, aż gdzie indziej nie stanie się coś oburzającego ludzi na całym świecie. Problemy takie jak Tajwanu, Somalii czy Timoru Wschodniego pozostaną zapomniane – albo będą poruszane incydentalnie. Taka jest natura mediów.
Więcej: Merkel nie pojedzie na inaugurację (The Guardian), Konwencja z Montevideo, Czy Tajwan jest państwem?
Piotr Wołejko