Senator z Illinois wygrał w kolejnych trzech stanach. Liczba jego słodkich zwycięstw, a zarazem upokarzających porażek Hillary Clinton wzrasta niemalże z dnia na dzień. Jeśli John McCain bywa porównywany do masywnej i potężnej lokomotywy, która powoli rozpędza się w kierunku Białego Domu, Obamę można porównać do wielkiej fali – tsunami.
Obama wygrywa ostatnio wszystko i wszędzie, a wczoraj – w tzw. Potomac Primary (Maryland, Virginia i Washington, DC) pokonywał byłą pierwszą damę praktycznie w każdej grupie elektoratu – wśród kobiet, wśród seniorów, wśród Latynosów… Wielkie zwycięstwa Obamy nie ze względu na ilość zdobytych delegatów, ale ze względu na podtrzymanie pasma zwycięstw oraz powiększanie rozpędu, tzw. momentum.
Kiedy Obama mknie zwycięsko przez kolejne stany niczym huragan, Clinton zaczyna wykonywać coraz gwałtowniejsze ruchy – zmienia szefostwo swojego sztabu, pożycza „sobie” (z własnej kieszeni) pieniądze na prowadzenie kampanii. Jednocześnie toczy się zażarta debata w łonie Partii Demokratycznej dotycząca tzw. superdelegatów. Są to partyjni dostojnicy – kongresmani, gubernatorzy, grono kierownicze Democratic National Committee (DNC). Ich głosów nie „zdobywa się” w trakcie primaries ani caucuses. Popierają kogo zechcą – a większość, przynajmniej do tej pory, sprzyjała Hillary Clinton. Superdelegatów będzie kilkuset – z całą pewnością będą mogli zadecydować o przyznaniu nominacji. Czy jednak mają do tego prawo? Czy odważą się wystąpić przeciwko głosowi wyborców w sytuacji – przypuśćmy – gdy to Obama zdobędzie większą liczbę delegatów?
Kolejny problem Partii Demokratycznej to kilka stanów, w tym Floryda, które zorganizowały prawybory wcześniej, niż nakazywała im partyjna centrala. Decyzja DNC jest taka, żeby delegatów z tych stanów nie brać pod uwagę przy podejmowaniu decyzji na konwencji Demokratów. Na Florydzie wygrała jednak Hillary – w razie wyrównanej walki z lekką przewagą Obamy, obóz Clintonów (tzw. Clinton machine) może zacząć naciskać na zmianę decyzji. Podobno w grę wchodzi nawet zorganizowanie powtórnych prawyborów.
Momentum Obamy jest w tej chwili nieprawdopodobne. Wykrzesał taką energię wyborców, że w tej chwili zdaje się być nie tylko faworytem w wyścigu po nominację, ale także w walce o Biały Dom. Jest to dla niego szalenie niebezpieczne. Rola faworyta zawsze jest trudniejsza – o czym przekonała się boleśnie Hillary Clinton. Barack Obama nieustannie powtarzał, jak mantrę, jedno słowo – underdog, czyli ktoś na straconej pozycji. Jednak teraz to Clinton jest underdogiem, a Obama front-runnerem.
Głównym problemem Obamy jest utrzymanie przez długich 9 miesięcy entuzjazmu wśród swoich wyborców. Media będą generowały zainteresowanie jego osobą, ale to może nie wystarczyć. Sztabowcy 46-letniego senatora powinni już zacząć myśleć o tym, jak utrzymać stan mobilizacji i ogromnego podniecenia u milionów wyborców. Muszą również wymyślić jakieś nowe motto kampanii, gdyż nie sądzę, aby hasło Change, odmieniane od tygodni przez wszystkie przypadki, było nadal tak skuteczne i chwytliwe. Obama nie może popaść w rutynę. Musi cały czas porywać tłumy.
To jednak daleka przyszłość, a najbliższe tygodnie to jeszcze twarda walka z Hillary Clinton. Jej sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia, ale w żadnym wypadku nie można jej skreślać. Wszyscy dobrze pamiętamy, jak jeszcze pod koniec grudnia praktycznie wszyscy dziennikarze przekonywali nas, że Hillary ma prezydenturę jak w banku i nie musi się o nic martwić. Jakże tęgo się mylili – widzimy to teraz jak na dłoni. Dlatego nie można udawać mądrzejszego, niż się jest. Nadal mamy do czynienia z wyrównanym wyścigiem, w którym jedna strona (Obama) rozpędza się coraz bardziej, a druga (Clinton) – robi wszystko, aby swojego konkurenta wyhamować. Kluczowe okażą się prawybory w Teksasie i Ohio – duża liczba delegatów to jedno, a kontynuacja (bądź przerwanie) zwycięskiej serii to drugie.
Piotr Wołejko