Ostatni dzień 2007 roku. W prasie znajdziemy mniej lub bardziej szerokie teksty, w których próbuje się przewidzieć przyszłość. Jedno z podstawowych przewidywań odnosi się do amerykańskich wyborów prezydenckich. Zdecydowana większość komentatorów twierdzi, iż w listopadzie wybory wygra kandydat Demokratów, najpewniej Hillary Clinton. Pomijając tezę, skądinąd słuszną, iż kandydaci są do siebie bardzo podobni, muszę stwierdzić, iż nie zgadzam się z dominującym poglądem. Nie sądzę, aby w Białym Domu zasiadła senator z Nowego Jorku, ani żaden z jej demokratycznych kontrkandydatów.
Pójście pod prąd, wbrew większości, zawsze jest odważne. Należy uargumentować w sposób solidny swoją decyzję, a następnie ściskać kciuki, aby później nie świecić oczami. Dołączając do większości traci się jednak własną tożsamość, gdyż nowych argumentów nie sposób wyszukać. Nie zagłębiając się w teoretyczne rozważania powiem tylko, że jeśli się mylę, przyznam się do błędu bez wahania. To żaden wstyd. Co więcej, żaden komentator nie jest nieomylny.
Moim zdaniem w wyścigu do Białego Domu ponownie zwyciężą Republikanie. Wbrew pozorom, powszechna opinia o odzyskaniu przez Demokratów prezydentury oraz o zwiększeniu stanu posiadania w Izbie Reprezentantów i Senacie działają na korzyść Grand Old Party. Co prawda komitet wyborczy Republikanów ma problemy ze zbieraniem funduszy na kampanię, jednak nie oznacza to, iż kandydaci tej partii zostali spisani na straty przez wyborców.
Jakie czynniki zdecydują o sukcesie Republikanów? Chociażby arcyniskie poparcie dla Kongresu, którym prawie półtora roku rządzą Demokraci. Kongres jest mniej popularny od ultraniepopularnego prezydenta Busha. Demokraci nie wypełnili większości ze swoich obietnic wyborczych, które pozwoliły im odzyskać kontrolę nad izbami po raz pierwszy od 1994 roku.
Wbrew powszechnie panującej opinii, wojna w Iraku wcale nie rozgrzewa do czerwoności amerykańskiej opinii publicznej. Dla zwykłego Amerykanina nie ma ona większego znaczenia, a garstka pacyfistów stworzyłą mit o potężnym ruchu antywojennym. Nic takiego w rzeczywistości nie istnieje. Także brak ubezpieczenia zdrowotnego, który dotyka 15% Amerykanów, nie jest tematem, na którym można oprzeć kampanię. Amerykanie wcale nie chcą objęcia ich obowiązkowymi ubezpieczeniami, a kiedy słyszą o tym, że miałoby się tym zająć państwo, dostają gęsiej skórki. Mimo niedomagań wolnego rynku, bardziej wierzą siłom rynkowym, niż rządowi federalnemu.
Choć administracja Busha wykazała się skrajną niekompetencją jeśli chodzi o budżet, wiara w naprawę sytuacji przez Demokratów jest minimalna (nawet mimo wspomnień o zdroworozsądkowych działaniach Billa Clintona). Kandydaci republikańscy prześcigają się w krytyce prezydenta, a kilku z nich – w szczególności Mitt Romney – mają osiągnięcia w cięciu i racjonalizowaniu wydatków. U Demokratów natomiast brak jest kandydatów, którzy opowiadaliby się za zmniejszeniem biurokracji i ograniczeniem wydatków. Nawet jeśli takie postulaty któryś z nich wysunie, nie bardzo kwapi się do przedstawienia szczegółów. Także mimo fatalnych ośmiu lat Busha, Republikanie nadal są uważani za mogących wprowadzić w życie plan tzw. małego rządu. Plan, który jest bliski wyborcom centrowym, tzw. swing voters, którzy nie mają określonych preferencji wyborczych i co wybory zmieniają te preferencje.
Demokraci są także powszechnie uważani za miękkich w kwestiach obronnych. I choć Barack Obama zapowiadał niegdyś bombardowanie Pakistanu, a Hillary Clinton poparła inwazję na Irak i jest przeciwna wyprowadzeniu amerykańskich wojsk z tego kraju w trybie natychmiastowym (co proponuje czarnoskóry senator), Republikanie bez przyjmowania teatralnych poz są dużo twardsi. Chyba najtwardszy jest mój osobisty faworyt, senator John McCain, weteran wojenny z Wietnamu i jeden z największych zwolenników wysłania do Iraku dodatkowych 30 tysięcy żołnierzy (co w sposób znaczący ograniczyło przemoc w tym kraju). Rudy Giuliani udowodnił swoją twardość podczas rządzenia Nowym Jorkiem – udanie walczył z przestępczością, poradził sobie także w chwili zamachów z 11 września. Jakkolwiek jego rola była wielokrotnie podważana, powszechnie jest uznawany za „burmistrza Ameryki”.
Ogromnym sukcesem Republikanów, eksperci wskazują początek tego trendu na prezydenturę Ronalda Raegana, jest trwałe przesunięcie amerykańskiej polityki na prawo. Demokratyczni kandydaci prześcigają się w deklarowaniu swojej religijności i obnoszą się z nią w sposób wręcz ostentacyjny. Demokraci chcą więc stać się bardziej republikańscy – nie na odwrót. Po co więc wybierać, nawet najbardziej podobną, podróbkę (imitację), skoro można mieć oryginał? Demokraci nie stworzyli żadnej idei, nie mają żadnego pomysłu, który porwałby opinię publiczną. Jedyne na co ich stać, to ordynarne zżynanie od swoich republikańskich rywali.
Reasumując, szanse kandydata wywodzącego się z Partii Republikańskiej w listopadowych wyborach są bardzo duże. Widmo kryzysu ruchu konserwatywnego okazało się mniej groźne, niż wieszczono to jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Republikanie posiadają kilku naprawdę znakomitych kandydatów – którzy legitymują się doświadczeniem i realnymi osiągnięciami (zwłaszcza Romney). U Demokratów natomiast „bida z nędzą” – senator Clinton, której doświadczenie to kilka lat w Senacie i 8 lat bycia pierwszą damą; senator Obama, który pełni tą funkcję zaledwie kilkadziesiąt miesięcy; a John Edwards spędził zaledwie sześć lat w Senacie, a od 2005 roku jest praktycznie poza polityką.
Sukces Republikanów nie będzie wynikał jednak z ich własnej siły (choć jeśli chodzi o osobowości, to wystawili kandydatów o niebo lepszych), lecz ze słabości i marności Demokratów. Nieudolne rządy w Kongresie nie mogą być całkowicie zrzucone na weta prezydenta Busha. Nie ma żadnej gwarancji, że Demokratyczny prezydent sprawi, iż Demokratyczny Kongres zacznie pracować dobrze. Zdaje się, że nadejdzie czas równowagi – Republikanie nadal będą kontrolować Biały Dom (być może tylko przez jeszcze jedną kadencję), a Demokraci Kongres.
A kto będzie tym republikańskim prezydentem? Na zaledwie 2 dni przed prawyborami w Iowa i więcej niż tydzień przed prawyborami w New Hampshire, stawianie takich tez może wyglądać na skrajną niedpowiedzialność lub naiwność. Jednak skoro brnę pod prąd przez cały ten wywód, nie mogę uciec od postawienia wyraźnej kropki. Sądzę, iż nowym prezydentem będzie Mitt Romney – bardzo zdolny ex-gubernator, który jest do przyjęcia dla zdecydowanej większości centrowych wyborców oraz sporej grupy Demokratów. Nawet religia (Romney jest mormonem) nie powinna mu przeszkodzić w drodze do Waszyngtonu. Jeśli natomiast Romney polegnie (a w prawyborach każdemu może się to zdarzyć), moje dalsze typy to John McCain (spisywany już na straty i niedoceniany) oraz Rudy Giuliani. Marzeniem byłby tandem Romney-McCain. Łączyłby bowiem doświadczenie w zarządzaniu z ogromną wiedzą w kwestiach bezpieczeństwa i obrony. Żaden duet demokratyczny nie mógłby się równać tandemowi Romney-McCain.
Jak rozstrzygną wyborcy w Stanach, będziemy dowiadywać się już wkrótce. Prawybory dadzą bardzo wyraźny sygnał, kogo na fotelu prezydenta chcą widzieć Amerykanie. Listopadowe wybory będą dopełnieniem aktu wyborczego, który dokonuje się tak naprawdę na długo przed dniem udania się do lokali wyborczych.
Korzystając z okazji, iż jest to ostatni wpis w tym roku, chciałem życzyć wszystkim Czytelnikom dużo pomyślności oraz zdrowia w Roku 2008. Sobie natomiast życzę, aby Czytelnicy byli usatysfakcjonowaniu jakością i poziomem publikowanych przeze mnie tekstów, i żeby stale odwiedzali mojego bloga 🙂 Wszystkiego dobrego!
Piotr Wołejko