Nie tak dawno temu sformułowania „putinada” użył Jarosław Kaczyński odnosząc się do sytuacji panującej na rynku mediów elektronicznych. Pomijając fakt, iż jako jeszcze urzędujący premier nie powinien tego powiedzieć, sformułowanie jest użyteczne na potrzeby niniejszego tekstu – choć w nieco innym znaczeniu.
Prawdziwa Putinada ma miejsce w Rosji, gdzie urzędujący prezydent Władimir Władimirowicz Putin kandyduje do Dumy z pierwszego miejsca listy Jednej Rosji – prokremlowskiej partii, której jedynym programem jest wspieranie głowy państwa. Decyzja Putina to znak dla wyborców, aby – jeśli popierają go – zagłosowali na Jedną Rosję. Daje to ogromną przewagę partii „rządzącej”, gdyż popularność rosyjskiego przywódcy sięga 80%. Oczywiste dla wszystkich jest to, że dzięki Putinowi Jedna Rosja odniesie przygniatające zwycięstwo – tym bardziej, że sondaże dają jej ok. 60% poparcie, a pozostałe partie mogą liczyć co najwyżej na poparcie jednocyfrowe.
Nie może więc dziwić, że Nikita Biełych, lider jednej z dwóch głównych partii opozycjnych – Sojuszu Sił Prawicowych (SPS) – złożył do Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej petycję, której celem jest usunięcie prezydenta z list Jednej Rosji. Zdaniem SPS pozycja Putina spowoduje, że wynik wyborów będzie zmanipulowany na korzyść Jednej Rosji. Zapytani o protest Biełycha urzędnicy kancelarii głowy państwa nie skomentowali jak dotychczas sprawy, odsyłali natomiast do Centralnej Komisji Wyborczej.
Petycja Sojuszu Sił Prawicowych nie ma oczywiście żadnych szans. Zarzuty są oparte w dużej mierze na pozaprawnych przesłankach. Co więcej, konstytucja FR pozwala urzędnikom pochodzącym z wyboru na kandydowanie w wyborach do Dumy i późniejszą rezygnację z mandatu (co zamierza uczynić Putin). Nikita Biełych nie pokrzyżuje więc „planu Putina”. Sam Putin powiedział natomiast, że jeśli Jedna Rosja uzyska poważne poparcie obywateli, będzie to rozumiał jako wolę wyborców, aby on – Putin – odgrywał po marcowych wyborach prezydenckich dużą rolę.
Piotr Wołejko