Trzecia w hierarchii władzy osoba w Ameryce – spikerka Izby Reprezentantów amerykańskiego Kongresu, Nancy Pelosi, spotkała się w Damaszku z prezydentem Syrii Basharem al-Asadem. Administracja Georga W. Busha zareagowała na wyczyn Pelosi bardzo krytycznie, a sam prezydent określił wizytę mianem „kontrproduktywnej”. Co więcej, spotkanie z Asadem podważa prowadzoną od 2003 roku politykę „izolowania syryjskiego reżimu” – o czym z Waszyngtonu informuje korespondent Rzeczpospolitej Jędrzej Bielecki.
Zdaniem Białego Domu spikerka Izby Reprezentantów wychodzi przed szereg i ingeruje w sprawy zastrzeżone dla administracji prezydenckiej. Wizyta w Damaszku legitymizuje Asada w oczach opinii międzynarodowej, a sama Pelosi nie zdaje sobie sprawy z reperkusji swoich działań. Prezydent Bush podkreślił, że „w przeszłości Asad nigdy nie dotrzymywał obietnic złożonych odwiedzającym go zachodnim politykom.” Tym razem, próbował dać do zrozumienia Bush, będzie podobnie.
Dlaczego zatem Pelosi wychodzi przed szereg? Niektórzy może pamiętają jeszcze pojednawcze gesty z okresu powyborczego zwycięstwa Demokratów (listopad ub.r.), z pierwszego posiedzenia Kongresu oraz wygłoszenia przez Georga W. Busha orędzia o stanie unii (styczeń br.). Wiele mówiło się o nowej erze współpracy dwóch rywalizujących ze sobą partii oraz o kohabitacji zdominowanego przez Demokratów Kongresu z republikańskim prezydentem. Czasy appeasmentu to już jednak przeszłość, a wszystko rozbiło się o Irak. Demokraci nieustannie starają się zmusić prezydenta do wyznaczenia daty powrotu żołnierzy znad Eufratu i Tygrysu, przed czym Biały Dom skutecznie się broni. Nancy Pelosi, pierwsza w historii kobieta-spiker Izby Reprezentantów, poczuła wiatr w żaglach i chce wykorzystać rekordowo niskie (nie przekraczające w tej chwili 30%) poparcie społeczne prezydenta. Stąd o erze ponadpartyjnej współpracy nikt już nie pamięta, a Kongres coraz bardziej zdecydowanie stara się wkroczyć w sferę uprawnień głowy państwa – politykę zagraniczną. Jednak Kongres posiada tylko władzę nad „sakiewką” – może więc tylko grozić odmową sfinansowania konkretnych posunięć (co próbuje czynić w sprawie Iraku).
Bielecki pisze, że „Zdaniem amerykańskich ekspertów władze Syrii stawiają teraz na zwycięstwo demokratów w wyborach prezydenckich 2008 roku, aby ostatecznie przełamać międzynarodową izolację.” Byłoby bardzo niedobrze, gdyby przewidywania Asada okazały się prawdziwe. Okazałoby się bowiem, że Ameryka jest słaba i podzielona, można nie traktować jej do końca poważnie i „brać na przetrzymanie”. Nie warto nawet wspominać o konsekwencjach takiego biegu wydarzeń w stosunku do Iranu. Czy w Białym Domu rezyduje republikański, czy demokratyczny prezydent – pryncypia polityki powinny być podobne. Można różnić się w pewnych kwestiach, ale nie mogą to być fundamentalne sprawy. Inaczej, skorzystają tylko wrogowie Ameryki.
Piotr Wołejko