Ośmiu prezydentów w ciągu ostatnich dziesięciu lat, ogromny dług zagraniczny, powszechna bieda i skorumpowani politycy. Tak wygląda sytuacja w Ekwadorze, którą stara się zmienić nowy (ósmy) prezydent tego kraju – populistyczno-chrześcijański ekonomista Rafael Correa. Jeśli wierzyć w jego słowa, chce on wszystkiego co najlepsze dla swojego kraju. Niestety jego czyny nie dają już takiej pewności.
Correa, jako przyjaciel Hugo Chaveza (populistycznego socjalistycznego prezydenta Wenezueli), uważany jest za zagrożenie dla ekwadorskiej demokracji przez większą część klasy politycznej. On sam uważa polityków za „kanał ściekowy korupcji” i obwinia ich za wszelkie zło panujące w kraju. Dlatego Correa zdecydował się, mimo braku poparcia jakiejkolwiek partii politycznej w jednoizbowym Kongresie, na walkę o zmianę konstytucji. Opozycja, pewnie słusznie, krytykuje go za próbę znaczącego zwiększenia swoich uprawnień. Podaje tutaj przykład Chaveza, który po dojściu do władzy niemal natychmiast zmienił konstytucję, zwiększając zakres władzy prezydenckiej.
Mimo braku poparcia w Kongresie, pomysł prezydenta dotyczący powołania konstytuanty w celu zajęcia się nowelizacją konstytucji został przegłosowany. Co prawda stało się to pod nieobecność kilkudziesięciu deputowanych, ale propozycję przegłosowano w stosunku głosów 57-1. Konstytuanta miała powstać, aby nowelizacją nie zajmował się Kongres. Correa dysponuje przy tym blisko 70-procentowym poparciem, wg ostatnich sondaży, dlatego politycy opozycji muszą się z nim liczyć.
Kilka dni temu sytuacja stała się jednak dużo bardziej nerwowa. W środę, 7 marca, czterech (na siedmiu) członków Najwyższego Trybunału Wyborczego zdecydowało o wygaśnięciu mandatów 57 członków Kongresu, którzy wcześniej tego samego dnia podpisali petycję inicjując proces odwołania tychże samych czterech członków trybunału. NTW stwierdził, że posłowie stracili mandaty z powodu złamania prawa – tłumaczenia te zostały uznane powszechnie za mętne. Przewodniczący Kongresu, Jorge Cevallos, powiedział na konferencji prasowej, że „decyzja trybunału nie ma żadnych podstaw prawnych i tworzy w kraju chaos oraz atmosferę konfrontacji„. Konstytucjonalista Enrique Herreria określił, w rozmowie dla agencji AP, decyzję trybunału za „skandaliczne naruszenie konstytucji” i dodał „Trybunał może wyrzucać z pracy funkcjonariuszy publicznych, ale deputowani nie są funkcjonariuszami publicznymi – pochodzą z wyboru„. Herreria był kiedyś członkiem ekwadorskiego Trybunału Konstytucyjnego. Warto dodać, że prezydent Correa wysłał policję, aby nie pozwolić 57 deputowanym, których pozbawiono mandatów, na wejście do siedziby Kongresu.
Tymczasem 15 kwietnia ma odbyć się referendum w sprawie konstytucji, na które bardzo nalega prezydent Correa. Deputowani chcieli temu zapobiec i najpewniej właśnie z tego powodu stracili mandaty. Zanim jednak odbędzie się referendum, w sprawie odebrania deputowanym mandatu wypowie się Trybunał Konstytucyjny. Jest bardzo prawdopodobne, że uzna za niezgodną z prawem decyzję NTW. Prezydent Correa już zapowiedział, że TK nie ma prawa wypowiadać się w tej sprawie i że nie uzna rozstrzygnięcia podjętego przez sędziów. Na taką postawę głowy państwa zareagował przewodniczący Trybunału Santiago Velazquez: „Gdy obywatel lekceważy orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego popełnia przestępstwo„.
Na działania Correi i jego popleczników zareagowały także największe ekwadorskie gazety, które na pierwszych stronach opublikowały wspólne oświadczenie, w którym dziennikarze skrytykowali prezydenta i jego konfrontacyjny styl, wzywając go do poszanowania „prawnych norm i starania się o jednoczenie narodu, a nie arbitralnego interpretowania konstytucji oraz nie podżegania do starć pomiędzy Ekwadorczykami„. Chwilowo przewagę ma Correa, ale jego przeciwnicy (oraz zwolennicy państwa prawa) nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
Piotr Wołejko